NA CO PATRZYŁ KOLUMB I STATEK NIEWARTY DWÓCH SUKIENEK

 




          Genua i Genewa, Brno i Berno... Tak naprawdę mimo tego, że skończyłam geografię, nigdy tak do końca nie wiedziałam co jest grane z tymi dwoma parami miast – które gdzie? Czy to jedne i te same czy inne ale podobne nazwy? Zadania nie ułatwiał fakt, że dawna polska nazwa Brna, to właśnie Berno, a dla Włochów i na niektórych mapach Genua to Genova, tak podobna przecież do szwajcarskiej  Geneve... Dobra, żeby nie mieszać: Brno leży w Czechach, Berno jest stolicą Szwajcarii, choć wcale nie jej największym miastem... Genewa to najbardziej szpiczasto wbite we Francję miasto Szwajcarii, a Genua... a o Genui będzie właśnie ta opowieść.


          Genua leży na wybrzeżu Morza Liguryjskiego we Włoszech. Aby do niej dotrzeć z Francji trzeba pokonać jedną z najbardziej malowniczych dróg w Europie, przebiegającą zboczami Alp Nadmorskich Autostradę dei Fiori. Droga jest wymagająca (patrzę z perspektywy kierowcy ciężarówki) i mimo, że roztacza się z niej przepiękny widok na morze – trzeba być bardzo czujnym i skupionym na jeździe. Jest na tyle kręta, że ciężko mi pojąć jak zyskała status autostrady, jest też dość wąska, nie ma pasów awaryjnych, a pasy ruchu zostały zwężone poniżej ustawowych 3,75m, co powoduje nakładanie na znacznej długości ograniczeń do 80km/h i zakazu wyprzedzania przez samochody ciężarowe (czego włoscy truckerzy absolutnie nie przestrzegają i trąbią na tych, którzy próbują to robić...).





          Do Genui dotarłam w sobotni poranek i musiałam jeszcze rozładować towar. Przejeżdżałam wcześniej kilka razy przez to miasto i trzeba było się dobrze pilnować z nawigacją – wielopoziomowe krzyżówki dróg, dużo zjazdów do miasta... Jeżdżenie po mieście okazało się oczywiście jeszcze sto razy trudniejsze. A mój zakład był w takiej uliczce, że najpierw przejechałam obok nie wierząc, że to tam... Wjazd w bramę oczywiście cofając z ulicy, miejsce na jedną ciężarówkę na zakładzie... W Genui, ani w zasięgu spaceru do Genui nie ma dobrego parkingu przy autostradzie. Wybrałam sobie miejsce na ulicy w strefie przemysłowej i nie tracąc czasu wyruszyłam zwiedzać.

 


           Miasto urzeka już gdy tylko przejeżdża się przez nie autostradą...gdy się wejdzie do środka – oczarowuje, zniewala i generalnie co krok powoduje potrzebę zrobienia zdjęcia, zakodowania tego piękna, chwili kontemplacji. W Genui urodził się i mieszkał przez pierwsze lata życia Krzysztof Kolumb. Prawdę mówiąc ta wiedza mocno odcisnęła się na moim zwiedzaniu i patrzyłam na miasto pod kątem widzenia człowieka, którego te widoki, te morze, zapach tych kamieni popchnęły do tych marzeń i do tych czynów jakich dokonał. Pierwszym co chciałam zobaczyć to była latarnia morska, tak bardzo przecież związana z żeglarstwem. Dowiedziałam się, że jest to najwyższa latarnia morska w basenie Morza Śródziemnego i druga co do wysokości w Europie, a także jedna z najstarszych (choć obecna konstrukcja i tak powstała 37 lat po śmierci Kolumba to wiem, że on patrzył na tą latarnię, która stała wcześniej właśnie tam, na tym samym 40-metrowym wzniesieniu i było w tej świadomości coś magicznego).






          Troszkę poczytałam o Genui, wieczór wcześniej, gdy już wiedziałam, że będę ją zwiedzała. Kiedy jednak dotarłam do Starego Portu zobaczyłam tam coś, czego nie spodziewałam się tam ujrzeć na pewno – w porcie, tuż przy głównym deptaku, niemal wbijał się w miasto wielki żaglowiec na wzór pirackiego galeonu! Duże było moje zdziwienie, gdy doczytałam, że jest to Galeon Neptuna zbudowany w 1986 roku na potrzeby filmu "Piraci" naszego rodaka Romana Polańskiego! Przy okazji ciekawostka – był to najdroższy rekwizyt filmowy w historii – pochłonął aż 8mln dolarów... Ale spoko – poczytałam więcej i okazuje się, że najlepiej sprzedane przedmioty, które "brały udział" w filmach to samochody Bonda i ...sukienki Audrey Herpbun oraz Merlin Monroe – biała sukienka tej ostatniej (którą chyba każdy kojarzy...) poszła za 4,6 mln dolarów...i powiem że było to dużo więcej niż samochód Bonda... Tak więc żaglowiec ze zdjęcia, choć szczena opada gdy się obok niego stanie w genueńskim porcie, nie jest wart nawet tyle co dwie sukienki...heh.

          Połaziłam wśród palm i wód Starego Portu i zanurzyłam się w Stare Miasto. Takiej plątaniny tak wąskich uliczek nie widziałam jeszcze nigdy w życiu (choć podobne są w Barcelonie czy Bergamo... tu to istny czad!). Pobłądziłam w nich 50 razy! Za to znalazłam błądząc dziesiątki uroczych zakątków, których bym pewnie nie znalazła, gdybym ich szukała... Ściany sąsiadujących budynków prawie się ze sobą stykały, dachy tym bardziej, sąsiedzi z okien przeciwległych budynków mogli ze sobą zapewne rozmawiać siedząc każdy w swoim mieszkaniu bez podnoszenia głosu. Często ulice były tak wąskie, że nie mogłam rozłożyć ramion i wyciągnąć rąk na boki. W tych troszkę szerszych mieściły się sklepiki i nawet bary ze stolikami na mini uliczkach. I ten warzywniak... Większości tamtych owoców nie umiałabym ani nazwać, ani nawet...zjeść.

          Wynurzywszy się ze starówki skierowałam się do plaży, która znajdowała się po wschodniej stronie miasta; jak dotąd to wzdłuż trasy mojego spaceru na wybrzeżu dominowały porty. Po drodze jeszcze parę Ooochów i Aaachów – znalazłam między innymi cudowny mały park – punk widokowy, park z palmami i inną ciepłolubną i grubolistną roślinnością śródziemnomorską. Oni to jednak dobrze mają w tym klimacie – żadnych liści walających się po jesieni, łysych drzew, zielony styczeń – na drzewach wisiały cytryny, jakieś inne palmy miały dziwne czerwone owoce i kwitły nawet jeszcze róże!






          Plaża nie była zbyt piękna. Brudno szary piasek pomieszany z większymi kamieniami, sporo śmieci. Morze jednak wyglądało cudnie, a i miałam tu wreszcie więcej słońca, bo w tych wąskich uliczkach to wiecznie praktycznie było się w cieniu. Na plaży zdjęłam wiosenną kurtkę i siedziałam już – jak na zimę w subtropikalnym klimacie przystało – w jednej tylko bluzce. Miałam nawet ochotę się wykąpać w morzu...ale na plaży znajdowały się tylko dwie grupki młodzieńców o wyglądzie migrantów z Afryki więc się nie odważyłam...











          Spędziłam cały dzień w Genui i nawet nie wiem kiedy zrobiło się z tego ponad 30km spaceru. A mogłabym chodzić jeszcze dłużej, ale zapadał zmrok i bałam się po ciemku wracać na moją odludną ulicę, gdzie postawiłam ciężarówkę. Genua – jak większość dużych miast portowych, nie jest podobno zbyt bezpieczna nocą... Dobrze, że tego nie doczytałam jak jakiś rok wcześniej nocowałam na ulicy w Marsylii... Nieświadomość jest jednak czasami błogosławieństwem ;)



          Zawsze marzyłam, od pierwszego razu, gdy przejeżdżałam tędy ciężarówką, by to miasto zwiedzić. Okazja się trafiła, a ja już w połowie dnia wiedziałam, że to miasto stanie na piedestale najpiękniejszych miejsc, w które miałam okazję zapałętać się w mojej pracy. Miałam dwa na podium, są już trzy absolutnie NAJ – musiałabym jednak poznać je dogłębniej (o czym marzę! chętnie w każdym zamieszkałabym po roku!), by ustawić je w jakiejś kolejności 1,2,3 – na razie najuczciwiej będzie wymienić je w kolejności alfabetycznej: Berno! Genua! Madryt!





Komentarze

  1. Super opowieść .podziwiam odwagę i życzę dalszych pięknych przygód

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za budujący komentarz. Staram się dalej cieszyć urokami mojej pracy.

      Usuń

Prześlij komentarz