Parking pod magazynami Lidla, gdzie 2 stycznia mam sie rozładować wypadł fenomenalnie. 10 metrów od mojej ciężarówki przystanek autobusowy, z którego można dotrzeć do centrum Pragi. Wprawdzie trzeba się przesiadać z autobusu na pociąg, a z pociągu na metro, ale dojechać da radę (gorzej z powrotem...). Kupiłam zatem w takiej mądrej czeskiej aplikacji PID bilet na 2,5h, który miał mi wystarczyć na te wszystkie akrobacje łaczonymi środkami transportu i przed 19tą ruszyłam na podbój sylwestrowej nocy...
Autobus był prawie pusty, pokazałam kierowcy, że mam bilet w aplikacji. Wcisnęłam przy nim "aktywuj" na bilecie, jednak bilet wcale się nie aktywował... Myślałam, że kierowca mi podpowie co zrobić, ale on powiedział tylko, żebym sobie nie robiła problemu z tym biletem. Uh, ciekawa noc... Pasażerowie zaraz wysiedli i do końca dojechałam sama z kierowcą, który wysadził mnie na ostatnim przystanku, w wiosce na końcu świata. Zaraz się okazało, że koniec świata był dopiero przede mną - musiałam przejść ponad kilometr od wioski żwirową drogą wśród drzew i pól do oddalonej od wioski stacji kolejowej. Przepraszam - określenie jest mocno na wyrost... Nazwałabym ten punkt raczej: zapomnianym przez świat przystaneczkiem przy torze. Szłam w zupełnej ciemności, i samotności, którą tylko od czasu do czasu rozświetlała jakaś uliczna (tfu - polna) latarnia. Tę ciemność rozświetlała, nie samotność. Nie było wkoło, właściwie odkąd wysiadłam z autobusu, bo we wiosce też nie widziałam ludzi, żywej duszy. I prawdę mówiąc te rozsiane i tak zbyt rzadko latarnie wprawiały mnie w jeszcze większy strach niż kroczenie w ciemności. W ciemności nikt (nic) mnie nie widział (mnie nie widziało). W świetle latarni byłam widoczna dla potencjalnego zagorożenia. Więc wolałam ciemnośc. Na szczęscie jej było więcej. Dotarłam na stacyjkę - kawałek peronu przy jednym torze lecącym przez pole i las. Podeszłam do budynku, żeby upewnić się, że to tutaj jest właściwy peron. Nie było widać nic dalszego niż mój nos. Przyświeciłam latarka i ujrzałam malutki budyneczek, może 3x3m, z powybijanymi oknami i bez drzwi. Tak zwana stacja. Taka trochę jak z horroru, ale jest. Prawdę mówiąc bałam się czekać na niej. Mógł ktoś jeszcze przybyć na ten pociąg w stronę Pragi, nie wiadomo kto, nie wiadomo, czy powinno się go bać czy nie bać. A jak by trza było bać, to wokól od nikogo pomocy, wołania nikt nie usłyszy.... Nie, lepiej nie czekac na widoku. Więc zeszłam z peronu, zrobiłam kilka kroków dróżką, po czym...zeszłam z niej na skraj lasu i pola, i schowana za kilkoma zaroślami stałam nieruchomo i kontemplowałam ciszę, oswajałam ciemność i starałam się być niewidzialna. Ludź żaden się już nie pojawił.
Kiedy nadjechał pociąg wskoczyłam do niego, jak na tratwę uciekając z rzeki pełnej krokodyli...niemal prosto w ramiona konduktorki... oboje wydobyłyśmy z siebie przy tym dźwięk "UFFF". Mój znaczył: jeny, jak dobrze tu być, jestem uratowana! Jej: dziewczyno, naprawdę stałaś sama na tej stacji?? W każdym razie jedno i drugie UFF zakończyło się usmiechem do siebie. Pokazałam pani mądrą czeską aplikację PID z biletem, który nadal był nie aktywowany i którego również ta pani nie potrafiła mi aktywować. Uwielbiam tą czeską indolencję... Pani powiedziała, że...sprzeda mi bilet papierowy! Brawo tradycja! hehe. Dobra, wyciągnęłam kartę pytając czy można. Nie, nie można. Myśle - ok, na szczęscie przygotowałam się na Czechy, wzięłam z domu korony. 70kc. Wyciągam dumnie z portfelika banknot 200 koron... Pani patrzy na niego dziwnie. Hmmm, dawno nie używałam gotówki, az się przestrzaszyłam, że dokonano w międzyczasie jakiejś dewaluacji o której nie wiem i moje 200 koron już jest nieważne. A pani - Ale to nejsou ceske koruny... Yyyy... Ano tak! wzięłam z domu norweskie zamiast czeskich! Na szczęście sytuacje uratowało 20 euro, z których pani wydała mi w lokalnej walucie mówiąc: no a ted mate i ceske koruny.
Pociąg dowiózł mnie do stacji przesiadkowej, potem drugi pociąg do węzła metra. Bilet papierowy na szczęscie działał tak jak ten w aplikacji miał działać - na wszystkie środki transportu przez 2,5h. Kiedy wysiadłam z metra po 21, strasznie powiało chłodem, i pomyślałam, że trochę zimno tak się włóczyć do północy i dalej. A że mój bilet był ważny jeszcze ponad godzinę - zaczęłam jeździć metrem po całej Pradze, przesiadając się kilka razy, aż wróciłam po 22 do centrum i zaczęłam po tej rozgrzewce spacerowanie właściwe.
Praga zawalona ludźmi. Jakiś plac ze sceną i muzyką, stragany z drinkami - ciężko było się przecisnąć. Przed północą zaczęłam kierować się do Mostu Karola. Okazało się, że o 23:30 nie dało się juz na niego wejść, ludzie pościskani jak śledzie. Darowałam sobie przepychanki i poszłam wzdłuż Wełtawy szukając wolnego miejsca przy barierkach nad rzeką. Tłum czekał już na fajerwerki, które miały być najlepiej widoczne właśnie nad rzeką. Wzdłuż barierek stało już 2-3 rzędy ludzi, i tak na długości kilkuset metrów, które przeszłam. W końcu wkomponowałam się w jakies miejsce. Wystrzały były rozproszone, bez żadnego centralnego punktu. Dużo ludzi, obcokrajowców, głosy, okrzyki, życzenia we wszystkich językach. Koło mnie stała jakaś rodzina wyglądająca na indiańską (południowoamerykańską).
Po fajerwerkach zrobiło mi sie od razu chłodno, chyba emocje puściły. Wdepnęłam jeszcze idąc do metra do ciekawego sklepu. Jak nie lubię żelków, tak myślę, że jakbym miała taki sklep w pobliżu, to bym zaczęła żelki uwielbiać. Nie dość że wszelkiego rodzaju, koloru i kształtu, to...fajny sklep po prostu! jak w bajce o elfach. Jakies jeżdzące taśmy z żelkami i pociągi z wagonikami pełnymi żelek. Cudo!
Co do innych otwatrtych sklepów, to troche mnie zaskoczyło, że było otwartych dużo takich małych z pamiątkami. Natomiast to, że były otwarte te małe markeciki Azjatów, w których można kupić zawsze i wszystko, począwszy od piwa, skończywszy na mące do pit, to mnie już chyba nawet nie zdziwiło...hehe
Pesymistyczna wersja mojego powrotu do ciężarówki wyglądała tak, że ...że nie ma żadnego powrotu...a conajmniej do 5:30 nie ma. I serio rozpoczynając dzisiaj tę noc liczyłam się z tym, że będę musiała, chciał czy nie chciał, włóczyć się po stolicy Czech do rana. Wersja półoptymistyczna była taka, że wcześniej niż o 5:30 mogę sobie podjechać na lotnisko praskie i tam doczekać. Bo dalej nic nie jeździło w moją stronę o tych godzinach. Wersja hurra-optymistyczna była taka, że z lotniska na parking dostanę się uberem (nie wiedziałam czy kierowcy pracują w taką noc i czy będą na lotnisku, a jeżeli nie, to czy ich dojazd i kurs ze mną nie będzie kosztował majątek). Wysiadłam z autobusu na Terminalu 1 i rzuciłam okiem na ubery - stało ich kilka, jednak przeszłam udając obojętność, kierowcy stali w grupce, byli rosyjskojęzyczni, niektórzy mieli ciemną cerę - przypomniały mi się wszystkie mrożące krew w żyłach historie z uberami i samotnymi kobietami pasażerkami w roli głównej. Przeszłam się po lotnisku pełnym Hindusów i Chińczyków - bo to był terminal lotów międzykontynentalnych. Po czym wzięłam byka za rogi i starając się wyglądać jak najbardziej trzeźwo (co było o tyle łatwe, że byłam naprawdę trzeźwa, bo piłam tego dnia tylko gorącą herbatę z termosu, haha) podeszłam do "taksówek". Podszedł do mnie zaraz jeden z kierowców pytając czy potrzebuję ubera. Pokazałam mu na telefonie, gdzie chcę dojechac i ile to będzie kosztowało. Powiedział, żebym ściągnęła aplikację uber i tam zamówiła przejazd, wtedy będzie wszystko legalnie, jak nalezy, bezpiecznie dla wszystkich, i tanio. No to ok. Wklepałam ulicę, aplikacja pobrała prawie 500kc w mojego konta, dostałam jakiś pin i zaraz z pomocą doradcy znalazłam mojego ubera. Jakież było jego zaskoczenie, gdy w ostatnich metrach nawigacji zaczął wjeżdżać w dzielnicę przemysłową, a ostatecznym celem okazał się parking z ciężarówkami pod Lidlem...
Komentarze
Prześlij komentarz