BIAŁY CZŁOWIEK W INDIACH. COUCHSURFING I JAK TUBYLCY REAGUJĄ NA EUROPEJCZYKA.



Podróż do Indii dostarczyła mi całej masy niezapomnianych wrażeń. Zadziwił mnie ten świat. Wyobrażałam go sobie wcześniej, próbowałam wyobrazić, ale rzeczywistość jak zwykle przerasta oczekiwania, rzeczywistość zaskakuje, a nawet zwala z nóg.

Dużo by o Indiach opowiadać i pewnie natchnie mnie jeszcze, by wrócić do opowieści - o miejscach, o podróży, o pociągach... dzisiaj chciałabym napisać o ludziach, o Hindusach jakich poznałam, o spostrzeżeniach na ich temat i o sentymencie, który mi do nich został..

Pierwszy kontakt z mieszkańcami Indii miałam za pośrednictwem internetu, podczas planowania podróży, gdy zabrałam się za załatwianie noclegów na Couchsurfingu. Nie wiedziałam czego się spodziewać - jechaliśmy w czwórkę i chcieliśmy trzymać się w czwórkę, zatem szukałam darmowych noclegów dla czwórki. Odzew był duży, naprawdę duży. Mogliśmy przebierać w ofertach.

Mumbai, czyli Bombaj. Pan doktor Sidharth. Wybrany głównie z tego względu, że już w swoim couchsurfingowym profilu napisał, że jest w stanie odebrać z lotniska o każdej porze. Nie on, jego szofer! Pan doktor, mieszkający z jednej z lepszych dzielnic Mumbaiu - wieżowce, biurowce itd A więc mieliśmy rozpocząć przygodę z Indiami 'na bogato'. Nasz pokój miał znajdować się na zapleczu jego gabinetu lekarskiego, nie przy mieszkaniu, mieliśmy mieć pokój, który pomieści 4 osoby, łazienkę i ogólnie zapowiadało się na pełen wypas... c.d.n.

Sachin - niedoszły host. 
Sachin zapraszał nas do Mumbaiu bardzo gorąco. Atrybuty jego couchu nie przekonały nas ostatecznie (wygrała 'bogata' oferta doktora), ale Sachin utrzymywał ze mną kontakt przez cały czas przygotowań do wyjazdu, podczas wyjazdu i długo jeszcze po powrocie do Polski. Jedną z rzeczy, których żałuję, że nie zrobiłam w życiu, to spotkanie z Sachinem w Mumbaiu.

Wylądowaliśmy w Mumbaiu wściekle zmęczeni o jakiejś totalnie nieludzkiej porze, po północy. Na lotnisku, w długiej kolejce do odprawy,  udało mi się połączyć z darmowym wi-fi i zaczęłam nawiązywać kontakt przez whats-app z naszym hostem (host - na couchsurfingu osoba oferująca nocleg, gospodarz). Doktor, z którym byliśmy umówieni, uparcie milczał, my spanikowani, i wtedy właśnie Sachin - niedoszły host - uspokajał mnie, że jak nie przyjedzie po nas tamten szofer, to on nam oferuje nocleg u siebie, w każdej chwili i bez żadnego wahania. To było miłe, to było mi potrzebne do spokoju ducha. Dziękuję Sachin! Łączność z Sidharthem została jednak w końcu nawiązana (szofer też miał oczywiście whats-appa i był już w drodze) - umówiliśmy się przed lotniskiem. Opędzając się od hord naganiaczy i 'taksówkarzy' wskoczyliśmy do jedynego - jak się okazało - europejsko wyglądającego samochodu, jakim mieliśmy okazję jechać podczas całego pobytu w Indiach. I to nadal wróżyło dobrze - pomyśleliśmy, gdy pozostawiliśmy w tyle gromadę naganiaczy, z którymi chyba balibyśmy się, przynajmniej na tamtą chwilę, podróżować po nieznanych ulicach nieznanego miasta w nieznanym kraju na nieznanym kontynencie (obawy te prędko się zresztą rozmyły, gdy już o poranku wpadliśmy w rytm tych wszelkich tuk-tuków i wariackiego ruchu ulicznego - od tego momentu przestaliśmy bać się czegokolwiek).
Szofer zawiózł nas do naszego pierwszego lokum. Liczyliśmy na marmurowy wieżowiec z lśniącymi korytarzami, złotą windą, wiecie, w wyobraźni widzieliśmy jakąś prywatną klinikę, gabinet przy gabinecie, sterylnie wyfroterowane podłogi błyszczące w świetle drogich lamp i nasze vipowskie mieszkanie za jednym z nich...wprowadzono nas do obiektu, który z grubsza wyglądał jak altana działkowa. Gabinet lekarski, do którego wchodziło się prawie z podwórka - jak w cholernie starym filmie, malutki, zasypany papierami, poza biurkiem i leżanką niewiele miejsca na nic innego. Przechodnio z gabinetu wchodziło się do naszej sypialni czteroosobowej (-w cudzysłowie): jedno duże łóżko i po metrze przestrzeni po bokach. Ledwo się zmieściliśmy. Łazieneczka bez brodzika - stojąc na środku niej, gdzieś między sedesem a umywalką - odkręcało się wodę z wiszącego w przypadkowym miejscu prysznica i myło się zalewając całą łazienkę. Powiem, że miny nam zrzędły na taką rozbieżność między oczekiwaniami, a rzeczywistością. Ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - szofer przewiózł nas z lotniska, nocleg był za darmo, a czego się spodziewać po Mumbaiu jeszcze nie wiedzieliśmy, ale nie mieliśmy zamiaru przekonywać się o tym o godzinie 1 w nocy włócząc się w poszukiwaniu bardziej ludzkiego noclegu.
Co zrobiliśmy? popiliśmy wódki dla kurażu i padliśmy spać.
Sidharth przyjechał do pracy rano, wtedy go poznaliśmy. Był bardzo sympatyczny. Poradził nam jak zwiedzać miasto, a jego bosy nieletni pomocnik przyrządził nam małe śniadanko przed wyjściem na zwiedzanie. Zrobiło się swojsko. U doktora mieliśmy zostać na drugą noc. I tak też się stało. W sumie nie mieliśmy z nim dużo kontaktu, ale... c.d.n.

Podczas zwiedzania Mumbaiu mieliśmy zobaczyć się z Sachinem, miał nas zaprowadzić do slumsów. Jednak z racji tego, że na mieście nigdzie nie było wifi (tzn nie akurat tam, gdzie my byliśmy i próbowaliśmy wifi namierzyć), nie zdołaliśmy się z nim skutecznie zgadać (też z braku czasu jednak) i do slumsów weszliśmy sami... Był niepocieszony.
      Varanasi

Drugim naszym hostem, po kilku nocach w hostelu w Varanasi, był Rahul z Agry. Nazywaliśmy go 'Rahul od kuzynów', ponieważ robiąc na couchsurfingu wywiad o nim, jedna dziewczyna napisała, że jest u niego dziwnie - bo zaprasza kuzynów na kolację w ramach chyba organizowania dla nich atrakcji wieczoru i wszyscy się gapią na białych gości. Trochę się tego baliśmy, ale po kilku dniach w Indiach byliśmy już dosyć oswojeni z pożerającym wzrokiem Hindusów... Rahul czekał na nas przed swoim pensjonatem na środku szczerego pola gdzieś na wygwizdowie za Agrą. Kierowcy tuk-tuków jak zwykle mieli problem, by trafić tam gdzie chcemy - ale wreszcie - jesteśmy, Rahul czeka u swych progów, nawet ludzki pokój dostaliśmy, jakieś półtora łóżka na cztery osoby, ok, ok, nic nie mówimy, to Indie. Prądu nie było jakiś czas - spoko, woda zimnawa - norma. Po całonocnej podróży pociągiem, zrzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy na podbój Tadż Mahal. c.d.n.

 Pociąg Varanasi - Agra, calutka noc w pociągu. Wagon z leżankami. Niektórzy Hindusi przebierali się w nim w piżamki, mieli swoje koce, szczoteczki do zębów itd Nie mieli jedzenia - jedzenie można było kupić w pociągu, ponieważ nasz wagon nad ranem zamieniał się w małe targowisko - najpierw przemarsz pana z ciepłymi daniami, potem napoje, gorąca herbatka, słodycze, na koniec jakieś drobne zabawki, pamiątki. W wagonie byliśmy wdzięcznym obiektem do obserwacji - jedyni biali. Podejrzewam, że gdybym nie wpakowała ciała w śpiwór, a blond głowy w kaptur, to oni zamiast spać wpatrywali by się we mnie całe 12 h non-stop.

Tadź- Mahal. Momentami wydawało mi się, że jesteśmy tam atrakcją na równi z całą tą piękna budowlą. Co zdjęć sobie z nami porobiono! To szło lawinowo - ktoś nas poprosił o możliwość zrobienia sobie z nami fotki - zaraz ustawiała się kolejka ośmielonych następnych - i tak staliśmy jak gwiazdy na czerwonym dywanie i pewnie jesteśmy teraz na pierwszych stronach wielu hinduskich rodzinnych albumów.

Po zwiedzeniu zabytków Agry, wróciliśmy do Rahula. Rano, przed wyjściem, dopytywał nas kiedy dokładnie wrócimy - więc spodziewaliśmy się najgorszego - kuzynów-gapiów. Spodziewaliśmy się też kolacji, ponieważ Rahul upewniał się wcześniej czy jemy mięso i pijemy alkohol. Posadził nas wraz ze sobą na podłodze w swoim - bardzo ładnym zresztą - holu, i podał przyrządzonego przez siebie kurczaka i małą buteleczkę (200ml?) czegoś z procentami. Zdecydowaliśmy się jednak na polską wódkę. Rahul nie pił, abstynent, ale i tak było z nim miło, taki spokojny, trochę nieśmiały stary kawaler. Z dobrym sercem. I bez kuzynów tym razem.

Na drugi dzień pojechaliśmy do różowego miasta: Jaipur. Nitin to był bardzo - powiedziałabym - profesjonalny host. Zamieszkaliśmy z jego rodziną, bawiliśmy się z jego małym synkiem, rano poszliśmy na ćwiczenia jogi do parku z jego starszą matką, po jodze do slumsów w których uczył dzieci czytać, pisać oraz angielskiego, a kobiety zawodu. Potem szliśmy zwiedzać Jaipur, a Nitin dołączał do nas wieczorem, by pokazać jeszcze jakąś świątynie czy inne magiczne miejsce, zabierał do nastrojowej knajpy itd Z Nitinem zostaliśmy dzień dłużej niż planowaliśmy.
     Jaipur

Dzięki Nitinowi poznaliśmy realia dzieci ze slumsów. Biedne, bose, zasmarkane zleciały się, gdy tylko Nitin przekroczył próg ich szkółki. Szkółka - salka o rozmiarach może 3 x 4 m. Dzieciaczki w różnym wieku zgromadzone na podłodze, w rączkach ołówki i zeszyciki trzymane na kolanach- i ich nauczyciel, który w formie zabawy, w przyjacielskiej atmosferze, dokładał wszelkich starań, by posiadły edukację na jakimkolwiek poziomie - by umiały pisać i czytać.

Smutne i dające nadzieję zarazem... W każdym razie nie tak smutne jak widok całych rodzin bezdomnych Hindusów mieszkających pod mostami czy wprost na chodnikach w Mumbaiu czy Varanasi i nie mających już całkowicie najmniejszych perspektyw na pomoc chociażby takiego jaipurskiego  Nitina.

Po Nitinie czekał nas host w New Delhi. Host z New Delhi nazywała się Sam (imię żeńskie), miała najprawdziwsze kobiece zdjęcia na profilu, długie czarne włosy i generalnie bardzo się cieszyliśmy, że ugościmy się w końcu u jakiejś kobiety i nie trzeba wertować komentarzy w profilu couchsurfingowym i doszukiwać się śladów molestowania w skargach od gości (były i takie niestety w przeglądanych profilach). Sam, gdy już dojeżdżaliśmy do niej - przeistoczyła się w zupełnie magiczny sposób w męża Sam -Jaya! Wersja którą nam podano była taka, że Sam jest w pracy do wieczora i przekazuje nam telefon do swojego męża, który bez problemu zajmie się nami, gdy dojedziemy. Dojechaliśmy, zajął się. Zabrał nas do pobliskiego sklepu, żebyśmy mogli kupić tani rum. Przywiózł. Posadził w salonie. Gadaliśmy, piliśmy, słuchaliśmy muzyki...pytaliśmy o jego żonę Sam. Gadaliśmy, pytaliśmy o Sam, piliśmy, pytaliśmy o Sam, słuchaliśmy... pytaliśmy o Sam, pytaliśmy o Sam... Sam miała przyjść z pracy po 21. Koło 21 Jay zarządził koniec imprezy. My: 'jaaak too? poczekajmy na naszego hosta, niegrzecznie będzie się z nią nie przywitać'. Na to Jay - że Sam wróci zmęczona i może być zła, że piliśmy z nim alkohol, więc mamy iść spać. Poszliśmy. Wróciła Sam... i zrobiła Jayowi karczemna awanturę, którą słychać było w każdym pokoju ich sporej chałupy... Domyśliliśmy się, że Sam nigdy nie brała udziału w ustaleniach tego pobytu. Rano zmyliśmy się z niesmakiem, krótko i oschle żegnając się z Jayem.

Następnych kilka nocy spędziliśmy na Goa. Hosta nie chcieliśmy, chcieliśmy legalny, klimatyczny domek na plaży (w domku działy się za to nielegalne rzeczy, typu przemarsze karaluchów, czy powodzie wypływające po kąpieli z tradycyjnie bezbrodzikowej łazienki: fala wody z pianą po kąpieli wypływała na cały pokój - po czym opuszczała domek szparą pod drzwiami wejściowymi... no nieważne, jednym słowem: Welcome to India! po raz kolejny). Trafiliśmy do obiektu, w którym gotował Prem - mówiący trochę po polsku Hindus. Spędziliśmy z nim kilka uroczych chwil, gotował specjalnie dla nas, bawił się z nami wieczorem, puszczaliśmy razem lampiony i robiliśmy głupkowate zdjęcia na plaży. Myślę, że jego koledzy z pracy zazdrościli mu trochę, że ma takie układy...
                                     Goa

Ostatni couchsurfingowy nocleg mieliśmy ustawiony w Mumbaiu na ostatnią noc przed wylotem. Miało być to wypasione studio w jakimś wieżowcu, a miało nas gościć 2 Hindusów z branży filmowej. Brzmiało wyśmienicie - ale nauczeni doświadczeniem z doktorem czuliśmy, że tu też może być ukryty jakiś haczyk. Do tego poniosła nas wyobraźnia, że może ich wytwórstwo filmowe dotyczy jakichś nieprzyzwoitych filmów, dlatego postanowiliśmy nie ryzykować, a skontaktować się z doktorem i zapytać, czy nie ugościłby nas raz jeszcze. Ponieważ pierwszego dnia daliśmy mu polską wódkę, a polskie wódki już nam się do tej pory dawno skończyły, zdecydowaliśmy się na małą zrzutę, żeby zrekompensować mu nasz nieprzewidziany pobyt. Zgodził się bez wahania - chociaż akurat wyjeżdżał na Filipiny bodajże, więc już go rano nie zobaczyliśmy - zamknęliśmy za sobą nasze ostatnie drzwi w Indiach i tuktukiem popruliśmy na lotnisko.



 Post sciptum 1.

Generalnie - w każdym miejscu, gdzie byliśmy, byliśmy atrakcją nr 1. Ludzie nagminnie robili sobie z nami zdjęcia, czasem oficjalnie - prosząc o zgodę, czasem - np w pociągu - były to selfie robione ukradkiem - te irytowały. Zadziwiło mnie to. Wydawało mi się, że Indie, jak każdy fajny kraj, jest tak oblegany przez turystów każdej maści, że biały człowiek nie robi już na nikim żadnego wrażenia, tak jak na Polaku nie robi większego wrażenie czarny człowiek chodzący po ulicy Warszawy czy Wrocławia. A tu... stoimy sobie przykładowo na klimatycznym moście pontonowym nad Gangesem w Varanasi. Przejeżdża nim dwóch młodych chłopaków. Oczy im się zaświeciły na nasz widok... zatrzymali skutera, hyc i już do nas lecą z aparatem prosząc o fotki w ich towarzystwie.

Zapomniałam dodać - podczas rekonesansu na couchsurfingu dostaliśmy zaproszeni na hinduskie wesele - w Jaipur chyba jak się nie mylę. Był to dla nas szok - dlaczego my na wesele? z czym to się je? Po głębszym zastanowieniu nabraliśmy nawet ochoty, by w takim wydarzeniu uczestniczyć, jednak w międzyczasie rzeczony host przestał odpisywać, może znalazł innych białych, nie wiem. Jednak zgłębiając później tę kwestię dowiedziałam się, że w zapraszanie białych na wesela w Indiach zaangażowany jest cały przemysł eventowy. Istnieją agencje, których zadaniem jest zdobycie białych - najchętniej o słowiańskiej urodzie - kobiet, które będą... po prostu wystarczy że właśnie: będą, na weselu. Są atrakcją samą w sobie, podnoszą rangę imprez, są na nich swoistymi vipami. Dziewczyny są wynagradzane finansowo za to, że uświetniają imprezę, a Hindusi mają wesele marzeń z postacią, która posiada - jak ucieleśnienie wszystkich ich marzeń o urodzie - białą skórę!

Wiem też z różnych źródeł, że w Mumbaiu, który jest centrum hinduskiego Bollywood, można bardzo łatwo dostać się na plan filmowy - właśnie pod warunkiem, że ma się białą skórę. Wystarczy pojawić się w okolicy jakiegoś planu filmowego (czasami filmowcy wyłapują białych na ulicy czy w knajpie) i już grasz rolę co najmniej statysty, a film automatycznie zyskuje +50 do oglądalności. Można też na tym podobno zarobić parę rupii.
Jaipur


Post scriptum 2.
Z niektórymi poznanymi Hindusami mam kontakt do tej pory, wiele miesięcy po powrocie z Indii, poprzez whats-app czy facebook'a.
Wiem, że Nitin ciągle poświęca się edukacji dzieci i kobiet w jaipurskich slumsach. Wracając z Indii mieliśmy plan, by zrzucić się na jakąś chociażby maszynę do szycia dla jego podopiecznych, ale plan niestety pozostał niezrealizowany.
Prem - który kiedyś był i pracował w Polsce - ciągle marzy, by znowu tu przyjechać. Jeżeli ktoś szukałby hinduskiego kucharza, który robi doskonałe tajskie zupy, to jak najbardziej polecam!
Rahul rozkręca swój interes z pensjonatem na wygwizdowie pod Agrą. Do Tadż Mahal nie jest znowu tak daleko, a kierowcy tuktuków może w końcu dzięki jego gościnności zapamiętają jego adres.
Sachin - mój niespełniony host - odzywa się od czasu do czasu życząc mi wesołych, polskich świąt.

Komentarze