Piątek z życia kierowcy...

Kierowca nie ma do pracy na 7. Nie ma też na 5 czy 10. Kierowca każdego wieczoru musi sam przeanalizować o której musi zacząć pracę. Albo o której może. Ale często jest tak, że jednak musi o jakiejś tam porze, i zwykle jest jeszcze tak ciemno jak w dupie u Murzyna. Składa się na to mnóstwo czynników. O tym, jak najwcześniej może wstać (a często 'najwcześniej' jest koniecznością, by podołać ambicjom spedytora, który szykuje zlecenia) decyduje to, czy trzeba zrobić pauzę nocną 11h czy 9h. Czasem można taką albo taką, a czasem trzeba.
9tek można zrobić max 3 w tygodniu, więc jeśli był napięty grafik do samego czwartku, to czwartkowa i piątkowa noc jest  minimum 11h i nie ma siły, żeby było inaczej. Nocne pauzy 9h to jest właściwie tyle co nic. Zwykle żeby się wyspać potrzebuję z 8h snu. A gdzie tu jeszcze wykąpać się, zjeść kolację, przejrzeć zlecenia, mapę, poplanować jazdę na następny dzień i przelecieć Facebooka  (sic!). Jeżeli nie musimy rano się spieszyć i lecieć na łeb na szyję na rozładunek jest jeszcze rozkmina: czy nam się opłaca spać dłużej... Później rozpoczęty dzień, to później zakończony dzień, a znalezienie ludzkiego parkingu pod wieczór graniczy niestety z cudem.
Dzisiaj wstałam przed 6. Zrobiłam nocnej 11h i pomyślałam, że im wcześniej dojadę do szwajcarskiej granicy, tym wcześniej zrobię odprawę u celników, i tym wcześniej się rozładuję z paczek mebli w szwajcarskiej firmie. Moje rozkminy były do dupy, ale nie mogłam o tym wiedzieć wstając z budzikiem 5:30, niewyspana... Zatankowalam jeszcze...jak ja tego nie lubię ! Nawet w mojej toyocie, a co dopiero w ciężarówce...oprócz paliwa jeszcze Adblue i te manewry po stacjach, najlepiej poza autostradami, bo taniej, ale  też  więcej ceregieli i wjeżdżanie w miasta albo przynajmniej poza autostradę. Oczywiście jakiś kierowca rzucił się zaraz do pomocy, bo męczyłam się z przeciągnięciem węża do Adblue na drugą stronę ciężarówki ... (tak ciężko zrobić dystrybutor po dwóch stronach, jak od paliwa?). I bezcenny wzrok mężczyzn w tych swoich małych, osobowych popierdółkach, gdy wyskakuję z ciężarówki, a oni nawet nie wiedzą gdzie się włącza retarder albo jak poziomuje naczepę...
Na granicę francusko-szwajcarską wbiłam po 7 i to akurat było słabo przeze mnie wykombinowane, bo zolle zaczynali pracować jakoś od 6-7, więc na autostradzie przed parkingiem odprawowym był już korek (byli też kierowcy, którzy spędzili tam w korku noc, bo ruch po Szwajcarii dużymi jest zakazany w godzinach 22-5), cały parking był zapchany po brzegi, że cudem znalazłam miejsce (za znakiem zakazu...ale każdy już tam stawał...nie, nie zablokowałam ruchu na całej granicy...).

Pierwszy raz odprawa graniczna i Szwajcaria. Musiałam wyglądać na taką zagubioną z tymi papierami w ręku, maszerująca między budynkami biur, że jakiś kierowca aż zapytał w czym pomóc i czego szukam. Po polsku! Ciekawe jak odgadł? Strzał w każdym razie dobry. Poszliśmy razem do biur logistycznych odprawić papiery. Potłumaczył gdzie mam jeszcze uderzyć po pieczątki i jak zrobić kwit na opłaty drogowe. Szwajcaria to jakiś ewenement! Podajesz ile masz km na liczniku przy wjeździe do kraju, na wyjeździe stan licznika, obliczają ile km zrobionych na Szwajcarii i za każdy się płaci. Nieważne czy to autostrady czy nie. Na dobrą sprawę mogę zrobić 50 km po podwórku u babci 500m od granicy i i tak zapłacę swoje, a jeszcze ceny jak za zboże ...
Kolega pomocnik poradził jeszcze, żebym się nie pogubiła w tunelach zaraz za granicą i się pożegnaliśmy. Tak mnie nastraszył tymi tunelami, że wloklam się przez pierwsze 5 km jak żółw. No tak z 85km/h... Wolniej bym się nie odważyła jechać, po tym jak mnie raz odtrąbili we Włoszech a ja nie wiedziałam o co chodzi, aż stanęłam na SOSie zobaczyć czy mi światła działają albo drzwi naczepy się nie otworzyły. Ale nic z tych rzeczy, po prostu jechałam o jakieś 3km/h za wolno jak na ich temperament...
Jechałam tak sobie ostrożnie (i mając z tyłu głowy masakrycznie wysokie mandaty w tym kraju) aż dojechałam do miasta docelowego. Słyszałam historie o ciasnych uliczkach i małych rondach w tej Szwajcarii. No jakieś tam rondko było, no maławe, dałam radę, oby nie zapeszyć...muszę stąd jeszcze wyjechać kiedyś!! Na firmę dotarłam tak fajnie rano. Na niczym mi dawno tak nie zależało, jak na tym, by się szybko rozładować i wydostać się przed weekendem ze Szwajcarii, do jakiegoś cywilizowanego kraju...z darmowym internetem, rozmowami za grosze i tanim żarciem w sklepie... No i ziścił się zły sen. Rozładunek dopiero w poniedziałek, przykro nam bardzo. Fuck!!
Na parkingu jeszcze jedna polska ciężarówka biały MAN z kierowcą w środku. Przechodząc zapytałam czy on też będzie czekał do poniedziałku. Jemu kazali czekać tylko pół dnia, do  15:30. Szczęściarz. Nawet dobrze po polsku gadał, prawie dobrze, wschodni sąsiad, norma. W drugiej polskiej ciężarówce zobaczyłam ukraińską flagę na szybie.
Bez internetu, bez telefonu...jak żyć? Położyłam się i zaczęłam czytać książkę. Spedytor udawał, że walczy z firmą o rozładunek dzisiaj, więc i tak nie mogłam na razie nigdzie się ruszyć. Obudziłam się może po godzinie. Tylko pracując jako kierowca jestem tak zmęczona, że potrafię zasnąć w środku dnia... Poczułam się lepiej, choć spedytor napisał, że nic nie wskórał. Świeciło słońce. Poszłam pod prysznic (który zobaczylam pewnie pierwszy i ostatni raz do poniedziałku, bo na weekend pewnie zamkną całą firme, ze wszystkimi przybytkami typu toaleta, prysznic, kuchenka). Wróciłam wykąpana i właśnie kolega biały MAN "prawie Polak" wyjechał z rozładunku i zaparkował czołem w czoło mojego MANa. Błysnęła nadzieja, że może mimo sukcesu ze swoim rozładunkiem, utknie tu także na cały weekend, jeśli go spedycja nigdzie nie skieruje. Z tą nadzieją poszłam na miasto. Generalnie miałam dwa cele poza zobaczeniem okolicy. Dotrzeć do stacji kolejowej i obadać połączenia do Berna. Znaleźć jakiś sklep spożywczy i kupić świeże pieczywo i jakieś kurna wino, bo się wybrałam tak bezalkoholowo do pracy na dwa weekendy...zupełnie jak nie kierowca... Stacja ogarnięta, pociągi do Berna średnio co godzinę. Bilet 18,40e w jedną stronę, 36,80 w dwie. Ach, to będzie moja najdroższa wycieczka do "pobliskiego miasta"!... Ach, czemu jeszcze nie wożę ze sobą roweru? (a, wiem! bo to luty jest...). To tylko 36km. Dziś piękne słońce, jeśli jutro też by tak było (no ale nie sprawdzę...bo nie mam netu), to weekend przedstawia się coraz lepiej. Napalilam się na to miasto, za wszelką cenę . Na szczęście dobrze pomyślałam dzień wcześniej i ściągnęłam sobie mapę Szwajcarii offline. Chociaż tyle...
Obeszłam całą mieścinę. Wiosna już tu jakby zawitała - jakieś żonkile w ogródkach, przebiśniegi, ja w samej bluzie...

To szukam sklepu. Kilka salonów samochodowych, mnóstwo warsztatów. Galerie rzeźb i atelier artystów. Sklepy meblowe i ogrodnicze...ale żadnego spożywczego! Kupiłam w końcu wino na stacji benzynowej blisko mojego postoju, szwajcarskie - a jakże! Pieczywa nie mieli.  Na parkingu przed  firmą jeszcze 3 ciężarówki i moja. Pewnie będą weekendowac jak i ja. Białego MANa z mojego czoła nie ma, szkoda... Przede mną polska ciężarówka , pewnie z jakimś Ukraińcem czy Białorusinem. Nikogo nie widać, pozasłaniane... Śpią? Oglądają filmy? Wyszli na miasto?
Otworzyłam wino (wybrałam bez korka, spryciara). Piąty dzień od wyjazdu z Polski - to już ta pora, gdy trzeba sprawdzić czy chleb nie spleśniał... jest ok, robię kanapki do winka. Leżę, piszę, piję, czytam, jem... Przy ciężarówkach nie widać ani żywego ducha. No sorry, chociaż by ktoś wyszedł się wysikać od czasu do czasu... Jak ja nie lubię tego uczucia, gdy czuję, że w ciężarówkach powinni być ludzie, toczyć jakieś życie i prowadzić ciężkie rozkminy nad swoim życiem, jak ja, a oni zachowują się jakby byli zupełnie niewidzialni i - o mój Boże - może jestem tu jednak całkiem sama??

Dwie godziny później... Szwajcaria nadal nie wstąpiła do Unii Europejskiej, nadal nie mam internetu. Kolegów kierowców nadal nie widać. Maleją szansę na przyjazd kogoś nowego, bo w Szwajcarii nie można jeździć po 22. No chyba, że ktoś by tak wparował na zakazie... Och, jak ja lubię takich małych  buntowników! ... Zaczynam gadać do siebie... Że nie jestem tu sama. No bo gdzie może teraz się znajdować kierowca ciężarówki, która stoi koło mnie? Ukraiński kierowca jeżdżący u polskiego przewoźnika...  chyba nie jest teraz w szwajcarskim hotelu za xxx euro? no bez jaj!

I jeszcze później... W ciężarówce na mną zapaliły się przednie światła. Na tej planecie istnieje życie! Już dawno mnie tak nie cieszył widok faceta osikującego trawnik (a nie,  wróć, w sumie to przecież zawsze wygląda zabawnie...). Wsiadł. Tylko po co wciąż pali te światła? Zamierza jechać w ten zakaz? jak jakiś mały buntownik??
...Ok, zgasił, nie odjechał, można spać.



Komentarze