Jedna podwózka była szczególnie ciekawa. Amerykanin z Kambodżańską żoną i jej siostrą. Powiedział, że jedzie kawałek - odwozi kobiety do domu i pruje dalej, do Phnom Penh doglądać swojego biznesu. Phnom Penh nie było nam po drodze, ale kawałek z nim wychodziło, zanim miał odbić na południe, więc z przyjemnością się przysiedliśmy. Odwózka kobiet do domu dała nam okazję do zobaczenia w środku prawdziwego kambodżańskiego domu. Wprawdzie to całkiem nowy dom, bo wybudowany mniej niż 2 lata temu, ale podobnie jak tradycyjne budynki osadzony na podwyższeniu. Część zamieszkała ograniczała się praktycznie do góry, z jakimiś pomieszczeniami technicznymi na dole. Oczywiście jak każdy dom tak i ten był mega nieszczelny, ja nie wiem, ale oni chyba żyją za pan brat z jaszczurkami i takimi tam...
Jechaliśmy sobie spokojnie po kawałeczku w stronę Battambang, wcale nie będąc pewnymi czy dotrzemy tam przed nocą.
Fot. Kambodżaaaa
Fot. Kambodżaaaa
Co mogę powiedzieć o autostopie w Kambodży? Dość skuteczny, ale niezmiennie zadziwiało mnie łamanie przepisów jeśli chodzi o przewożenie osób na pakach oraz przeładowanie samochodów pasażerami. Zdarzyła się sytuacja, gdy zatrzymał nam się samochód osobowy typu sedan z sześcioma osobami w środku. My z wielkimi plecakami patrzymy w osłupieniu na kierowcę, a on odwiązuje sznur, którym była przywiązana klapa bagażnika, ponieważ znajdowało się w nim tyle tobołków, że nie było cienia szansy wepchać tam butelki wody, a co dopiero 40 litrowego plecaka! Pokręciliśmy kierowcy głową, że nie zdecydujemy się na tą podwózkę, co zdawało się lekko go zdziwiło...
Innym razem zatrzymało nam się małżeństwo z trójką dzieci. Z tyłu dwóch kilkulatków, z przodu mama trzymała na rękach noworodka. O zapinaniu pasów nie ma mowy! Gdy wsiedliśmy na tył, jeden z maluchów zaczął przemieszczać się po samochodzie podczas jazdy. Robił zupełnie niepojęte dla mnie w tych okolicznościach rzeczy typu przykucanie na skrzyni biegów! Ostatecznie poszedł w nogi mamy trzymającej niemowlaka i wcisnąwszy się między jej nogi, skulony na podłodze, zasnął. Dodam jeszcze do dopełnienia obrazu absurdu, że mama miała chorobę lokomocyjną (przynajmniej pragnęłam wierzyć, że to nic zakaźnego) i co jakiś czas zwymiotowywała do foliowej torebki. Takie to właśnie atrakcje urozmaicają autostopowanie po Kambodży.
Fot. Battambang.
Fot. Battambang.
Wieczorem dotarliśmy do Battambang i zostaliśmy na trzy kolejne noce upojeni dosłownie tym miastem. Mimo, iż czytałam wcześniej o Battambang wiele pozytywnych rzeczy, trudno mi było uwierzyć, by w drugim co do wielkości mieście Kambodży panowała taka błogość. Było miło, było czysto, było tanio i nie widzieliśmy hord turystów (poza kilkoma obleganymi miejscami, w zasadzie za miastem). Mieliśmy całe dwa dni zupełnej swobody, bez plecaków na plecach mogliśmy pobuszować po okolicy.
Na pierwszy dzień wynajęliśmy sobie tuk-tuka z kierowcą, który poobwoził nas po must see wokół Battambang. Naprawdę jest co oglądać, choć większość to jednak komercha pełna turystów.
Największe wrażenia zrobiła na mnie jaskinia nietoperzy, które codziennie tuż przed zachodem słońca wylatują w ogromnej, ale to naprawdę ogromnej ilości ze swojej pieczary na całonocny żer.
Fot. Batmany ruszają na żer!
Na pierwszy dzień wynajęliśmy sobie tuk-tuka z kierowcą, który poobwoził nas po must see wokół Battambang. Naprawdę jest co oglądać, choć większość to jednak komercha pełna turystów.
Największe wrażenia zrobiła na mnie jaskinia nietoperzy, które codziennie tuż przed zachodem słońca wylatują w ogromnej, ale to naprawdę ogromnej ilości ze swojej pieczary na całonocny żer.
Fot. Batmany ruszają na żer!
Drugiego dnia wypożyczyliśmy skutery i objeździliśmy arbuzowe pola i wioski, w których już totalnie nie spotkaliśmy białego człowieka przez całe pół dnia jeżdżenia od jednego miejsca do drugiego. Było fantastycznie!
Fot. Przeprawa promowa ;)
Fot. Coś się suszy...
Z Battambang zamierzaliśmy udać się na południe Kambodży, dotrzeć do wybrzeża i wrócić do Tajlandii. Po drodze chcieliśmy zobaczyć Góry Kardamonowe i Osoam Cardamon Community Center. To miejsce wydawało się bardzo interesujące, gdy czytaliśmy o nim w internecie - prawdziwe kambodżańskie wioski ukryte w dżungli, gdzie można zamieszkać u kambodżańskiej rodziny, jeść z nimi posiłki i korzystać z lokalnych przewodników podczas wypraw wgłąb tropikalnych lasów i spływów kajakami górskimi rzekami. Nie doświadczyliśmy jednak tego wszystkiego, bo nie udało nam się dotrzeć w omawiane miejsce. Dotarliśmy zaś gdzieś zupełnie indziej i był to fragment podróży, który wspominamy z największym sentymentem.
Z Battambang obraliśmy zatem kierunek Gór Kardamonowych. Nie jest to popularny szlak obierany przez podróżników. Zwykle przybywają oni do Battambang (a raczej do Siem Reap, skąd oblegają Angkor Wat) z zachodu, z Tajlandii i tędy także wracają. Czasami zapuszczą się do Phnom Penh. W Góry Kardamonowe z tej strony - rzadko. Dodam, że od opuszczenia Battambang przez kilka dni nie widzieliśmy żadnych innych turystów...
Jazda autostopem szła dosyć dobrze do miejscowości Phum Pra Moi. Jest to miejscowość leżąca na przecięciu dwóch głównych dróg w Górach Kardamonowych, nad rzeką Pursat - dodaję tę informację, ponieważ nie widzę tej miejscowości nawet na mapach google, znalazłam na jakiejś lokalnej mapce.
Na tejże krzyżówce dopadła nas noc. Kolejny pensjonacik podobny do innych - trochę robali w komnatach i niekoniecznie ciepła woda w łazience. Rano ustawiliśmy się na wyjazd w stronę Osoam i łapanie okazji. Niewiele pojazdów zmierzało w tamtym kierunku, od przejazdu jednego samochodu do drugiego upływały długie minuty. Obok nas kambodżański zakład fryzjerski - kobieta w ciąży w półotwartym pomieszczeniu ala salon fryzjerski, ala izba prymitywnego kambodżańskiego domku robiła wszystko, co można robić w Kambodży czekając na klientów- głównie leżała w hamaku na tarasie. Była tak miła, że oferowała nam plastikowe krzesełko, żebyśmy nie musieli stać. Jednak świadomi komiczności widoku autostopowicza łapiącego okazję z plastikowego krzesełka - podziękowaliśmy. Staliśmy tam bezskutecznie pół dnia i ani pół samochodu nie miało zamiaru nas zabrać do Osoam. Przejrzeliśmy mapę i na szybko zrodził się plan, by przejechać przez Góry Kardamonowe inną drogą - bardziej na zachód, przy tajlandzkiej granicy.
Poszliśmy zatem przez krzyżówkę na drogę na zachód. Tak się zdarzyło, że tam też był jakiś sklepik czy zakład z pomocną kobitą w środku, która wyszła specjalnie do nas, aby nam oznajmić, że... źle robimy próbując złapać okazję na zachód, w Góry Kardamonowe, na drogę wzdłuż tajlandzkiej granicy. Hmmm... mała konsternacja, tubylczyni jakby wiedziała co mówi - zerknięcie na mapę offline w telefonie. Niestety bez internetu człowiek wie dużo... ale nie wszystko! :P łapaliśmy dalej. Zatrzymała się para pickupem. Jak zwykle nie było dla nas miejsca w kabinie, ale na pace, na tobołkach, na skrzynkach z rybami, na torbach z warzywami, na paczkach z ryżem, na butelkach z napojami, na workach z białym proszkiem i kanistrach z nie wiadomo czym...to czemu nie...! Kiedy się tam ulokowaliśmy - miałam ochotę wyszczerzyć zęby do pani, która odradzała nam ten kierunek i zawołać: proszę popatrzyć! jedziemy! (chyba by jednak spojrzała na nas z politowaniem...z powodu tego, co okazało się później...).
Fot. Przez Góry Kardamonowe.
Jechaliśmy tym obładowanym do granic pick upem drogą, która dopiero zaczynała istnieć. Budowano tą drogę przez dżungle, ale w większości wciąż przedstawiała ona koleiny, wykroty i połacie czerwonego kambodżańskiego piasku. Piasek mieliśmy wszędzie. Zasłoniłam chustą usta i nos, ale na niewiele to się zdało. Czułam że pomiędzy wszystkimi cebulkami włosów na mojej głowie znajduje się przynajmniej jedno ziarenko piasku. Czułam piasek w oczach, które i tak przecież ciągle zamykałam gdy wjeżdżaliśmy w większy tabun kurzu, i miałam wrażenie, że ten piasek przez oczy dostał się już do mojego mózgu! myślałam piaskiem! chciałam już zawołać do kierowcy, żeby nas ratował i zabrał chociaż na chwilę do kabiny, bo się tu podusimy. Kilkadziesiąt kilometrów tej nie-drogi jechaliśmy kilka godzin. Powoli i mozolnie. Kilka razy zatrzymywaliśmy się przy rowie z wodą lub strumyku, by kierowca mógł dolać wody do chłodnicy, gdyż parowała na potęgę przy takim obciążeniu silnika. I dalej do góry, po rowach, po piachu. W jednym momencie na środku dróżki zastaliśmy usypaną górę piachu. Na szczęście zjawiła się kopara i przesunęła górę piachu na bok, byśmy mogli przejechać. Byliśmy jedynym samochodem przemierzającym tą nie-drogę!
W końcu dotarliśmy do wioski, gdzie droga na zachód kończyła się, Według mapy była tu upragnione przejście graniczne do Tajlandii, którym zamierzaliśmy uciec z tego kraju dzikiego. Tymczasem kierowca dowiózł nas pod swój dom, a zarazem jak się okazało mini sklepik ze wszystkim i zaczął rozpakowywać przywieziony towar. Z domu wybiegły dzieci i matka. Zapytałam kobiety czy mogę skorzystać z toalety. Konsternacja - nie mieli toalety. Zaprowadziła mnie do sąsiadów z na przeciwka. Sąsiadka poprowadziła mnie przez podwórko i gdzieś tam między pasącymi się kurami stał drewniany wychodek... Potrzeba zaspokojona. Wracam do naszego kierowcy i rozpoczynamy temat: chcemy do Tajlandii. Zdziwiona mina. Mówimy, że jest tu przejście graniczne i chcemy przez nie wyjechać z Kambodży. Zdziwiona mina po raz drugi. Na tyle co się rozumieliśmy, to powiedział, że raczej nie wyjedziemy z Kambodży tym przejściem. Co/jak to nie? my nie? poprosimy i musimy wyjechać, przecież jesteśmy...na końcu świata! tu nie ma po co zostać i nie ma odwrotu - droga przez dżungle w budowie i nic tam nie jeździ/po co nas tu przywiózł?mamy tu zostać na zawsze?
To były szybkie, nieznośne, ale bardzo powierzchowne myśli. Przecież ciągle byliśmy pewni sukcesu! jaki koniec świata? damy radę! zaraz damy radę i będziemy w Tajlandii!
Kierowca zawiózł nas na posterunek straży granicznej. Przejście wyglądało jak nie-przejście. Jakaś ścieżeczka w dżungle, zero ruchu, zero ludzi. Do posterunku musiał podejść parę kroków. Strażnik powiedział, że nie puści nas tym przejściem. Co? pomyślałam, że to może kwestia poproszenia albo ...pokazania łez w oczach? jednak nie, nie da się, jesteśmy obcokrajowcami i w ogóle to NIEMOŻLIWE. Staliśmy tam skonsternowani i ja serio zaczęłam oceniać topografię okolicy pod kątem: czy uda się tu wrócić po zmierzchu i przedrzeć przez te krzaczory na dziko?? (jak pomyślałam o minach, którymi mogła być naszprycowana dżungla po całkiem niedawnych rządach Pol Pota, to mi przeszło) Strażnikom robiło się nas żal. Powiedzieli, że dostępne dla nas przejście graniczne jest około 60 km dalej, na południe, ale to nie jest normalna droga i nic tam nie jeździ. Niemożliwe! Zaczęliśmy prosić naszego kierowcę, by nas tam zawiózł za pieniądze. Nie chciał. Za żadne. Mówił, że to zbyt trudne i męczące. No niemożliwe - nie zrobi z nami jeszcze 60 km za pieniądze?
Strażnicy w końcu zaczęli nam proponować sprzedaż skuterów, ale cena wydała się nam zbyt wysoka. Chyba nawet nie mieliśmy tyle gotówki, a tu przecież nie istniał i długo jeszcze nie będzie istniał żaden bankomat. Alternatywą była propozycja naszego kierowcy, że jutro ktoś nas może zabrać do granicy, jutro albo po weekendzie, bo stąd wyjeżdża w tamtą stronę jeden samochód dziennie, lub jeszcze rzadziej... Słowa wydały mi się absurdalne. Jednak wstępnie ugadaliśmy się na ten transport, a kierowca zawiózł nas do pensjonaciku, które widocznie stoją w każdej nawet najmniejszej kambodżańskiej wiosce, nawet w dżungli na końcu świata. Jak to przeważnie było w tej podróży - byliśmy jedynymi gośćmi...
Wysiedliśmy z samochodu pod pensjonatem. Kierowca powiedział coś o nas właścicielce, która stała przed budynkiem. Dusza mi się buntowała. Pół dnia przed nami - można by tyle jeszcze przejechać! Uparłam się. Stanęliśmy na kilka godzin przy drodze z nadzieją złapania okazji do tej granicy, która była przecież zaledwie 60 km stąd!. Nasz kierowca zostawiając nas tam powiedział: 'tu nic nie przejedzie dzisiaj... believe me!'. Nie wierzyłam. Uparta. Stałam. Kilka wywrotek z piachem przez całe popołudnie czekania. Jakiś skuter. Wszystko tylko krótkie odcinki przez wioskę. Kapitulacja. Do pensjonatu!
Fot. To na tej drodze przez pół dnia myślałam, że uda się złapać stopa do granicy...
Pensjonat jak się okazuje - w budowie - tak jak droga na ten koniec świata. Moje jedyne już na ten dzień marzenie - przyjemny prysznic - nie mogło zostać zrealizowane... Łazieneczka, umywalka, sedes, a przy sedesie kranik z krótkim wężykiem i lodowatą wodą... pewnie tylko do podmywania, ale cóż - trzeba z tego zrobić prysznic! Operacja mycia odbyła się w nienaturalnej pozie krzywozgięcia ciała nad sedesem... Niestety musiałam także umyć głowę, ze względu na te ziarna piachu, które panoszyły się pomiędzy każdą moją włosową cebulką...
Pensjonacik kosztował stosunkowo drogo jak na Kambodżę. Może był w taryfie "koniec świata". Dla ścisłości trzeba jednak dodać, że spanie w Azji jest tanie. Doba w hoteliku to wydatek rzędu dobrej bombonierki u nas. Wcześniej czekając na okazję udało nam się namierzyć restaurację kilka kroków dalej, był szyld i stoliki na klepisku, wszystko wyglądało cacy. Weszliśmy. Żadnego klienta. Pani zrazu nie wiedziała o co nam chodzi. A nie chodziło nam o nic dziwnego - chcieliśmy tylko coś zjeść, cokolwiek... Mówiliśmy we wszystkich językach świata nowożytniego: ryż i kurczak, a pani dalej patrzyła jak na przybyszów z kosmosu. Poleciała w końcu (a może pojechała skuterem) do pani z naszego pensjonatu, i wreszcie za pomocą jej translatora w telefonie udało nam się dogadać - tak, chcemy ryż i kurczaka, po prostu -to co jecie w tej Kambodży wszyscy chyba codziennie! Czekaliśmy na danie tak długo, że obawiam się, że ta kura, która chodziła nam pod nogami, gdy weszliśmy do środka - to był właśnie nasz obiad. Było niedobre i drogie. Totalnie jak nie w Kambodży, prawdziwy koniec świata...
Wstaliśmy rano i z pełnym optymizmem popakowaliśmy bebechy w plecak i czekaliśmy na transport. Już się widzieliśmy oczyma wyobraźni jedzących wkrótce obiad na jakiejś rajskiej tajlandzkiej plaży na Koh Chang... ale nie mów hoop! Transport miał być o 9. O 10 przyjechał jakiś gościu zobaczyć czy naprawdę istniejemy. I odjechał. Czas się dłużył. Jak dotąd wiedziałam, że zawsze jest jakieś wyjście i nie może być tak, że nie da się nie dotrzeć z punktu A do punktu B, tak tutaj z każdą minutą nie pojawiania się naszego transportu przestawałam w to wierzyć. Głowa pełna myśli... A więc tu przyjdzie mi żyć do końca mych dni... w miejscu skąd nie ma powrotu... na końcu świata... jedząc już wyłącznie tego niedobrego kurczaka z ryżem... Przyjechał! Kierowca, kobieta z małą dziewczynką (tym razem to ona rzygała), malutkim chłopczykiem i my. Na szczęście nie musieliśmy siedzieć na pace, ale za to było niewygodnie i ciasno. Potem dosiadła jakaś jeszcze starsza pani. I zmieściliśmy się w pick upie!
Tej drogi nie zapomnę do końca życia. Teraz już wiedziałam wszystko! Wiedziałam dlaczego kierowca nie chciał nas nią wczoraj dowieźć te 60 km... Wiedziałam dlaczego nikt się na tą drogę nie wypuszcza - chyba, że już trzeba, raz na dwa dni, przywieźć jakieś zakupy z bardziej cywilizowanej części świata... Wiedziałam dlaczego ta kobieta wczoraj w miasteczku przy drodze mówiła do nas z przerażeniem w oczach, żebyśmy nie jechali tam, na zachód, w Góry Kardamonowe, że to nie jest dobra droga do tajlandzkiej granicy...
Fot. Szerszy odcinek drogi.
To była wąska kamienisto-piaszczysta droga górska. Momentami przechylała się na różne strony prezentując przepaście po bokach, momentami ratował nas tylko napęd na 4 koła. Jechaliśmy ze średnią prędkością koło 15-20 km/h bo szybciej nie sposób było jechać. Tak więc jechaliśmy te 60 km i jechaliśmy całą wieczność.
Fot. Chłodzenie silnika.
Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy kupili wczoraj te skutery od strażników - chyba byśmy skończyli nasze piękne podróżnicze życie na tej wyboistej i wymagającej drodze, jeszcze bez zbyt dużego doświadczenia w skuterowaniu po Kambodży, bo wcześniejsze dróżki zjechane wśród pól arbuzowych koło Battambang to był jednak przy tej drodze pikuś. Podczas przemierzania dżungli napotkaliśmy kilka małych osad ludzkich. Żyły w zupełnym oderwaniu od świata. Nasz kierowca zatrzymywał się w takim miejscu, przychodziła jakaś starszyzna z zamówieniem co ma im kupić w świecie kapitalistycznym, dawali pieniądze i na drugi dzień mogli się spodziewać, że kierowca przywiezie im produkty przemierzając drogę powrotną od granicy.
Dojechaliśmy w końcu do przejścia granicznego. Ruch był nieznaczny. Pomyślałam tylko, że jeżeli i tutaj nie uda nam się przedostać na drugą stronę, to odwrót przez Góry Kardamonowe zajmie nam przynajmniej z 3-4 dni (choć to najwyżej 200 km). A te dni mieliśmy przeznaczone przecież na rajskie plaże Tajlandii! Udało się!! Chociaż na wyspie byliśmy dopiero wieczorem...
Fot. Przeprawa promowa ;)
Fot. Coś się suszy...
Fot. Stacja benzynowa! W tych butelkach sprzedają paliwo do skuterów.
Z Battambang zamierzaliśmy udać się na południe Kambodży, dotrzeć do wybrzeża i wrócić do Tajlandii. Po drodze chcieliśmy zobaczyć Góry Kardamonowe i Osoam Cardamon Community Center. To miejsce wydawało się bardzo interesujące, gdy czytaliśmy o nim w internecie - prawdziwe kambodżańskie wioski ukryte w dżungli, gdzie można zamieszkać u kambodżańskiej rodziny, jeść z nimi posiłki i korzystać z lokalnych przewodników podczas wypraw wgłąb tropikalnych lasów i spływów kajakami górskimi rzekami. Nie doświadczyliśmy jednak tego wszystkiego, bo nie udało nam się dotrzeć w omawiane miejsce. Dotarliśmy zaś gdzieś zupełnie indziej i był to fragment podróży, który wspominamy z największym sentymentem.
Z Battambang obraliśmy zatem kierunek Gór Kardamonowych. Nie jest to popularny szlak obierany przez podróżników. Zwykle przybywają oni do Battambang (a raczej do Siem Reap, skąd oblegają Angkor Wat) z zachodu, z Tajlandii i tędy także wracają. Czasami zapuszczą się do Phnom Penh. W Góry Kardamonowe z tej strony - rzadko. Dodam, że od opuszczenia Battambang przez kilka dni nie widzieliśmy żadnych innych turystów...
Jazda autostopem szła dosyć dobrze do miejscowości Phum Pra Moi. Jest to miejscowość leżąca na przecięciu dwóch głównych dróg w Górach Kardamonowych, nad rzeką Pursat - dodaję tę informację, ponieważ nie widzę tej miejscowości nawet na mapach google, znalazłam na jakiejś lokalnej mapce.
Na tejże krzyżówce dopadła nas noc. Kolejny pensjonacik podobny do innych - trochę robali w komnatach i niekoniecznie ciepła woda w łazience. Rano ustawiliśmy się na wyjazd w stronę Osoam i łapanie okazji. Niewiele pojazdów zmierzało w tamtym kierunku, od przejazdu jednego samochodu do drugiego upływały długie minuty. Obok nas kambodżański zakład fryzjerski - kobieta w ciąży w półotwartym pomieszczeniu ala salon fryzjerski, ala izba prymitywnego kambodżańskiego domku robiła wszystko, co można robić w Kambodży czekając na klientów- głównie leżała w hamaku na tarasie. Była tak miła, że oferowała nam plastikowe krzesełko, żebyśmy nie musieli stać. Jednak świadomi komiczności widoku autostopowicza łapiącego okazję z plastikowego krzesełka - podziękowaliśmy. Staliśmy tam bezskutecznie pół dnia i ani pół samochodu nie miało zamiaru nas zabrać do Osoam. Przejrzeliśmy mapę i na szybko zrodził się plan, by przejechać przez Góry Kardamonowe inną drogą - bardziej na zachód, przy tajlandzkiej granicy.
Poszliśmy zatem przez krzyżówkę na drogę na zachód. Tak się zdarzyło, że tam też był jakiś sklepik czy zakład z pomocną kobitą w środku, która wyszła specjalnie do nas, aby nam oznajmić, że... źle robimy próbując złapać okazję na zachód, w Góry Kardamonowe, na drogę wzdłuż tajlandzkiej granicy. Hmmm... mała konsternacja, tubylczyni jakby wiedziała co mówi - zerknięcie na mapę offline w telefonie. Niestety bez internetu człowiek wie dużo... ale nie wszystko! :P łapaliśmy dalej. Zatrzymała się para pickupem. Jak zwykle nie było dla nas miejsca w kabinie, ale na pace, na tobołkach, na skrzynkach z rybami, na torbach z warzywami, na paczkach z ryżem, na butelkach z napojami, na workach z białym proszkiem i kanistrach z nie wiadomo czym...to czemu nie...! Kiedy się tam ulokowaliśmy - miałam ochotę wyszczerzyć zęby do pani, która odradzała nam ten kierunek i zawołać: proszę popatrzyć! jedziemy! (chyba by jednak spojrzała na nas z politowaniem...z powodu tego, co okazało się później...).
Fot. Przez Góry Kardamonowe.
Jechaliśmy tym obładowanym do granic pick upem drogą, która dopiero zaczynała istnieć. Budowano tą drogę przez dżungle, ale w większości wciąż przedstawiała ona koleiny, wykroty i połacie czerwonego kambodżańskiego piasku. Piasek mieliśmy wszędzie. Zasłoniłam chustą usta i nos, ale na niewiele to się zdało. Czułam że pomiędzy wszystkimi cebulkami włosów na mojej głowie znajduje się przynajmniej jedno ziarenko piasku. Czułam piasek w oczach, które i tak przecież ciągle zamykałam gdy wjeżdżaliśmy w większy tabun kurzu, i miałam wrażenie, że ten piasek przez oczy dostał się już do mojego mózgu! myślałam piaskiem! chciałam już zawołać do kierowcy, żeby nas ratował i zabrał chociaż na chwilę do kabiny, bo się tu podusimy. Kilkadziesiąt kilometrów tej nie-drogi jechaliśmy kilka godzin. Powoli i mozolnie. Kilka razy zatrzymywaliśmy się przy rowie z wodą lub strumyku, by kierowca mógł dolać wody do chłodnicy, gdyż parowała na potęgę przy takim obciążeniu silnika. I dalej do góry, po rowach, po piachu. W jednym momencie na środku dróżki zastaliśmy usypaną górę piachu. Na szczęście zjawiła się kopara i przesunęła górę piachu na bok, byśmy mogli przejechać. Byliśmy jedynym samochodem przemierzającym tą nie-drogę!
W końcu dotarliśmy do wioski, gdzie droga na zachód kończyła się, Według mapy była tu upragnione przejście graniczne do Tajlandii, którym zamierzaliśmy uciec z tego kraju dzikiego. Tymczasem kierowca dowiózł nas pod swój dom, a zarazem jak się okazało mini sklepik ze wszystkim i zaczął rozpakowywać przywieziony towar. Z domu wybiegły dzieci i matka. Zapytałam kobiety czy mogę skorzystać z toalety. Konsternacja - nie mieli toalety. Zaprowadziła mnie do sąsiadów z na przeciwka. Sąsiadka poprowadziła mnie przez podwórko i gdzieś tam między pasącymi się kurami stał drewniany wychodek... Potrzeba zaspokojona. Wracam do naszego kierowcy i rozpoczynamy temat: chcemy do Tajlandii. Zdziwiona mina. Mówimy, że jest tu przejście graniczne i chcemy przez nie wyjechać z Kambodży. Zdziwiona mina po raz drugi. Na tyle co się rozumieliśmy, to powiedział, że raczej nie wyjedziemy z Kambodży tym przejściem. Co/jak to nie? my nie? poprosimy i musimy wyjechać, przecież jesteśmy...na końcu świata! tu nie ma po co zostać i nie ma odwrotu - droga przez dżungle w budowie i nic tam nie jeździ/po co nas tu przywiózł?mamy tu zostać na zawsze?
To były szybkie, nieznośne, ale bardzo powierzchowne myśli. Przecież ciągle byliśmy pewni sukcesu! jaki koniec świata? damy radę! zaraz damy radę i będziemy w Tajlandii!
Kierowca zawiózł nas na posterunek straży granicznej. Przejście wyglądało jak nie-przejście. Jakaś ścieżeczka w dżungle, zero ruchu, zero ludzi. Do posterunku musiał podejść parę kroków. Strażnik powiedział, że nie puści nas tym przejściem. Co? pomyślałam, że to może kwestia poproszenia albo ...pokazania łez w oczach? jednak nie, nie da się, jesteśmy obcokrajowcami i w ogóle to NIEMOŻLIWE. Staliśmy tam skonsternowani i ja serio zaczęłam oceniać topografię okolicy pod kątem: czy uda się tu wrócić po zmierzchu i przedrzeć przez te krzaczory na dziko?? (jak pomyślałam o minach, którymi mogła być naszprycowana dżungla po całkiem niedawnych rządach Pol Pota, to mi przeszło) Strażnikom robiło się nas żal. Powiedzieli, że dostępne dla nas przejście graniczne jest około 60 km dalej, na południe, ale to nie jest normalna droga i nic tam nie jeździ. Niemożliwe! Zaczęliśmy prosić naszego kierowcę, by nas tam zawiózł za pieniądze. Nie chciał. Za żadne. Mówił, że to zbyt trudne i męczące. No niemożliwe - nie zrobi z nami jeszcze 60 km za pieniądze?
Strażnicy w końcu zaczęli nam proponować sprzedaż skuterów, ale cena wydała się nam zbyt wysoka. Chyba nawet nie mieliśmy tyle gotówki, a tu przecież nie istniał i długo jeszcze nie będzie istniał żaden bankomat. Alternatywą była propozycja naszego kierowcy, że jutro ktoś nas może zabrać do granicy, jutro albo po weekendzie, bo stąd wyjeżdża w tamtą stronę jeden samochód dziennie, lub jeszcze rzadziej... Słowa wydały mi się absurdalne. Jednak wstępnie ugadaliśmy się na ten transport, a kierowca zawiózł nas do pensjonaciku, które widocznie stoją w każdej nawet najmniejszej kambodżańskiej wiosce, nawet w dżungli na końcu świata. Jak to przeważnie było w tej podróży - byliśmy jedynymi gośćmi...
Wysiedliśmy z samochodu pod pensjonatem. Kierowca powiedział coś o nas właścicielce, która stała przed budynkiem. Dusza mi się buntowała. Pół dnia przed nami - można by tyle jeszcze przejechać! Uparłam się. Stanęliśmy na kilka godzin przy drodze z nadzieją złapania okazji do tej granicy, która była przecież zaledwie 60 km stąd!. Nasz kierowca zostawiając nas tam powiedział: 'tu nic nie przejedzie dzisiaj... believe me!'. Nie wierzyłam. Uparta. Stałam. Kilka wywrotek z piachem przez całe popołudnie czekania. Jakiś skuter. Wszystko tylko krótkie odcinki przez wioskę. Kapitulacja. Do pensjonatu!
Fot. To na tej drodze przez pół dnia myślałam, że uda się złapać stopa do granicy...
Pensjonat jak się okazuje - w budowie - tak jak droga na ten koniec świata. Moje jedyne już na ten dzień marzenie - przyjemny prysznic - nie mogło zostać zrealizowane... Łazieneczka, umywalka, sedes, a przy sedesie kranik z krótkim wężykiem i lodowatą wodą... pewnie tylko do podmywania, ale cóż - trzeba z tego zrobić prysznic! Operacja mycia odbyła się w nienaturalnej pozie krzywozgięcia ciała nad sedesem... Niestety musiałam także umyć głowę, ze względu na te ziarna piachu, które panoszyły się pomiędzy każdą moją włosową cebulką...
Pensjonacik kosztował stosunkowo drogo jak na Kambodżę. Może był w taryfie "koniec świata". Dla ścisłości trzeba jednak dodać, że spanie w Azji jest tanie. Doba w hoteliku to wydatek rzędu dobrej bombonierki u nas. Wcześniej czekając na okazję udało nam się namierzyć restaurację kilka kroków dalej, był szyld i stoliki na klepisku, wszystko wyglądało cacy. Weszliśmy. Żadnego klienta. Pani zrazu nie wiedziała o co nam chodzi. A nie chodziło nam o nic dziwnego - chcieliśmy tylko coś zjeść, cokolwiek... Mówiliśmy we wszystkich językach świata nowożytniego: ryż i kurczak, a pani dalej patrzyła jak na przybyszów z kosmosu. Poleciała w końcu (a może pojechała skuterem) do pani z naszego pensjonatu, i wreszcie za pomocą jej translatora w telefonie udało nam się dogadać - tak, chcemy ryż i kurczaka, po prostu -to co jecie w tej Kambodży wszyscy chyba codziennie! Czekaliśmy na danie tak długo, że obawiam się, że ta kura, która chodziła nam pod nogami, gdy weszliśmy do środka - to był właśnie nasz obiad. Było niedobre i drogie. Totalnie jak nie w Kambodży, prawdziwy koniec świata...
Wstaliśmy rano i z pełnym optymizmem popakowaliśmy bebechy w plecak i czekaliśmy na transport. Już się widzieliśmy oczyma wyobraźni jedzących wkrótce obiad na jakiejś rajskiej tajlandzkiej plaży na Koh Chang... ale nie mów hoop! Transport miał być o 9. O 10 przyjechał jakiś gościu zobaczyć czy naprawdę istniejemy. I odjechał. Czas się dłużył. Jak dotąd wiedziałam, że zawsze jest jakieś wyjście i nie może być tak, że nie da się nie dotrzeć z punktu A do punktu B, tak tutaj z każdą minutą nie pojawiania się naszego transportu przestawałam w to wierzyć. Głowa pełna myśli... A więc tu przyjdzie mi żyć do końca mych dni... w miejscu skąd nie ma powrotu... na końcu świata... jedząc już wyłącznie tego niedobrego kurczaka z ryżem... Przyjechał! Kierowca, kobieta z małą dziewczynką (tym razem to ona rzygała), malutkim chłopczykiem i my. Na szczęście nie musieliśmy siedzieć na pace, ale za to było niewygodnie i ciasno. Potem dosiadła jakaś jeszcze starsza pani. I zmieściliśmy się w pick upie!
Tej drogi nie zapomnę do końca życia. Teraz już wiedziałam wszystko! Wiedziałam dlaczego kierowca nie chciał nas nią wczoraj dowieźć te 60 km... Wiedziałam dlaczego nikt się na tą drogę nie wypuszcza - chyba, że już trzeba, raz na dwa dni, przywieźć jakieś zakupy z bardziej cywilizowanej części świata... Wiedziałam dlaczego ta kobieta wczoraj w miasteczku przy drodze mówiła do nas z przerażeniem w oczach, żebyśmy nie jechali tam, na zachód, w Góry Kardamonowe, że to nie jest dobra droga do tajlandzkiej granicy...
Fot. Szerszy odcinek drogi.
To była wąska kamienisto-piaszczysta droga górska. Momentami przechylała się na różne strony prezentując przepaście po bokach, momentami ratował nas tylko napęd na 4 koła. Jechaliśmy ze średnią prędkością koło 15-20 km/h bo szybciej nie sposób było jechać. Tak więc jechaliśmy te 60 km i jechaliśmy całą wieczność.
Fot. Chłodzenie silnika.
Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy kupili wczoraj te skutery od strażników - chyba byśmy skończyli nasze piękne podróżnicze życie na tej wyboistej i wymagającej drodze, jeszcze bez zbyt dużego doświadczenia w skuterowaniu po Kambodży, bo wcześniejsze dróżki zjechane wśród pól arbuzowych koło Battambang to był jednak przy tej drodze pikuś. Podczas przemierzania dżungli napotkaliśmy kilka małych osad ludzkich. Żyły w zupełnym oderwaniu od świata. Nasz kierowca zatrzymywał się w takim miejscu, przychodziła jakaś starszyzna z zamówieniem co ma im kupić w świecie kapitalistycznym, dawali pieniądze i na drugi dzień mogli się spodziewać, że kierowca przywiezie im produkty przemierzając drogę powrotną od granicy.
Dojechaliśmy w końcu do przejścia granicznego. Ruch był nieznaczny. Pomyślałam tylko, że jeżeli i tutaj nie uda nam się przedostać na drugą stronę, to odwrót przez Góry Kardamonowe zajmie nam przynajmniej z 3-4 dni (choć to najwyżej 200 km). A te dni mieliśmy przeznaczone przecież na rajskie plaże Tajlandii! Udało się!! Chociaż na wyspie byliśmy dopiero wieczorem...
Phum Pra Moi da się znaleźć w Mapach Google, tyle że w transkrypcji Phumi Prâmaôy ;)
OdpowiedzUsuń