ANLONG VENG, SRA'AEM i PREAH VIHEAR - krwawe miejsca z najnowszej historii Kambodży.



Zastanawiałam się dlaczego nie potrafię się zebrać na opisanie mojej podróży do Tajlandii i Kambodży. Powodem była metodyka. Chciałam opisać wszystko, chciałam opisać dużo, każde miejsce, każdy fakt... to mój błąd, to moja wada, zbytnia szczegółowość. Ja wiem, że to by było nudne. Dlatego kasowałam kolejne akapity tekstu i oto znowu jestem na początku.
I już wiem, że nie będę opisywała każdego kroku w Bangkoku - tego nudnego Leżącego Buddy, przy którym od rana do wieczora przewala się tłum turystów... Świątyni Wschodzącego Słońca, która mogła robić wrażenie, ale - na Boga! - zanim ten kraj zaczęło odwiedzać 30 mln turystów rocznie... ani ulicy Khao San, która mogła mieć jeszcze urok na początku tego wieku, gdy Danny Boyle nakręcił "Niebiańską plażę" z Leonardem Di Caprio, ale nie dziś...
Tak naprawdę najciekawsze w tej mojej drugiej azjatyckiej podróży było to, co mniej znane, to co bardziej dzikie, to co nas zbliżyło do ludzi i kultury, ale nie na skalę masową, ale w taki sposób, że czuliśmy, że jest to serwowane tylko nam. To wychodziło przy kontakcie ze zwykłym mieszkańcem, Tajem czy Kambodżaninem. To były sytuacje, gdy obcowaliśmy z ludźmi, którzy stanęli na naszej drodze zupełnie przypadkiem - kierowcy zatrzymujący się dla nas na stopa, osoby poznane w barze. Mimo misternie przygotowanego planu podróży - najfajniejsze okazywały się miejsca, gdzie trafialiśmy przypadkiem i niespodziewanie. W pewnym momencie zwątpiliśmy w rację przygotowywania planów podróży, w pewnym momencie byliśmy zupełnie bezradni, gdy nie mogliśmy zrealizować następnego etapu, ponieważ...ponieważ ten świat jest jaki jest, zaskakujący, nieprzewidywalny i najszczęśliwszym wyborem byłoby się po prostu pogodzić z tym, że czasem jedynym wyborem jest ulec biernie biegowi wypadków.
Tak było przede wszystkim w Kambodży... Tak, ten kraj podobał mi się bardziej od Tajlandii...różnił się od niej - i to też jest fajne, że po przekroczeniu granicy odczuwało się już tę inność, różnił zachwycająco. Cała Kambodża to była jedna wielka przygoda. Ponieważ lecieliśmy "do Tajlandii", Tajlandię mieliśmy bardziej ocykaną, połapanych kilka noclegów i przejazdów (bilet na lokalny pociąg) już z Polski...Kambodża pozostawała trochę czarną plamą na naszej mapie, z większą dowolnością, jeśli chodzi o realizację poszczególnych punktów.


Fot. Droga ze szkoły. Nie wszystkie dzieci miały buty...

Fot. ...ale prawie wszystkie raczyły nas takimi uśmiechami i okrzykami "Hello"


Podstawowym punktem, jeżeli chodzi o zwiedzanie Kambodży, takim narzucającym się każdemu i zawsze jest oczywiście Angkor Wat. Nie chcieliśmy go widzieć. Wystarczyło kilka relacji z internetu - tłumy ludzi od świtu do zmierzchu, komercja wokół, brak możliwości zrobienia zdjęcia bez ludzi w kadrze, hałas, tłok, drożyzna, zero klimatu... Postanowiliśmy znaleźć coś innego, taki odpowiednik Angkor Wat, nie tak popularny, nie tak dostępny, równie piękny, piękniejszy - bo w spokojniejszym otoczeniu. Znaleźliśmy taki i - choć cudem i mało co, a by się to nie udało - zwiedziliśmy go. Było to Prasat Phanom Rung. Ale historia o Tajlandii to nie dziś, nie w tym rozdziale...
Do Kambodży wbiliśmy mniej popularnym wśród turystów przejściem w Chong Chom. Rzadko kto zwiedza tajską prowincję Surin i przekracza granicę w tym miejscu, większość uderza do Kambodży prosto z Bangkoku, przez legendarne przejście w Poipet. Mimo obaw, do Kambodży dostaliśmy się bez problemów i walk ze sławetnymi naciągaczami na przejściu. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy jak trudno będzie nam z Kambodży wyjechać...

Fot. Cztery miski, cztery żarełka gotowanie na powietrzu.


Pierwsza jaskółka Kambodży - bagietki! po wielu dniach bez pieczywa (w Tajlandii je się tylko ryż, hehe), miłą odmianą było zobaczyć na przydrożnych straganach bagietki - pozostałość po czasach, gdy Kambodża była kolonią Francji, nabywając szereg zwyczajów tego kraju...)
Tego dnia było gorąco jak zwykle w lutym w Azji, albo jeszcze bardziej. Zaopatrzeni w nieodzowną wodę pitną, odprawiwszy kozacko wszystkich taksówkarzy, którzy chcieli nas zabrać spod granicy - wyszliśmy na drogę łapać stopa. Tylko, że tu prawie nikt nie jeździł. Mieszkam w Polsce w pobliżu granicy polsko-niemieckiej i nie wyobrażałam sobie, by droga łącząca dwa kraje, droga z przejściem granicznym mogła wyglądać tak jak droga w Chong Chom. To była wręcz podrzędna droga. Właściwy obraz tej drogi uzmysłowicie sobie, gdy powiem, że po długim oczekiwaniu zabrała nas w końcu okazją trzyosobowa rodzina na drewniany wóz ciągnięty przez motor. Wóz był brudny od węgla czy miału, i wtedy właśnie nasze plecaki już na zawsze przestały być czyste...

Fot. Pierwszy autostop w Kambodży


Naszym pierwszym celem w Kambodży miało być miasteczko związane z ostatnimi dniami życia jednego z największych ludobójców naszych czasów Pol Pota. Miasteczko Anlong Veng i świątynia Preah Vihear to właśnie coś, co skłoniło nas do odbicia 80 km na wschód od naszego podstawowego kierunku w dół Kambodży.

Fot.  Preah Vihear na spornym pograniczu Kambodży z Tajlandią.

W Anlong Veng znaleźliśmy się o fajnej porze dnia, więc szybko zapadła decyzja, że podjedziemy do Sra'Aem i zaoszczędzimy sporo czasu na jutrzejsze zwiedzanie Preah Vihear. Sra'Aem osiągnęliśmy w godzinach popołudniowych i postanowiliśmy zacząć gościnę osiadając w przydrożnym, a właściwie nadrożnym barze na zupie i piwie. Pojęcie kambodżańskiego baru trudno wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie podróżował poza Europę. Zasiedliśmy pod kawałkiem dachu przy plastikowym stoliku. Koło nas na polowej kuchni sporządzono nam na szybko zupę z różnych, wydawałoby się, przypadkowych składników, które znajdowały się w ubogim asortymencie. Na ziemi obok nas harcowało kilka dzieci właścicieli "lokalu". Jedno niemowlę w hamaku - doglądał go na zmianę dziadek lub tato, zależnie od tego, który aktualnie miał wolne od gotowania. Nad naszymi głowami włączono wiatrak, bo co jak co, ale przemysł wiatraków i klimatyzatorów w Kambodży kwitnie. Wiatrak dawał niedużo, gdyż wokół była ulica z całym jej tłokiem, kurzem i duchotą, ale coś tam dawał... Gdy zapytaliśmy o piwo, właściciel wysłał swoje może 6-letnie dziecko do sąsiedniego sklepiku po zimne piwo. Natomiast ciekawie się zrobiło, kiedy zapytałam o toaletę. Toż samo 6-letnie dziecko przeprowadziło mnie między prowizorycznymi budynkami na podwórko, na którym pasły się kury, i tam między nimi stała drewniana latryna z dziurą zamiast sedesu, zamykana na haczyk - to była toaleta dla klientów... jak i zapewne jedyne WC dla kilku okolicznych rodzin.

Fot.  Małpy - na wzgórzu z Preah Vihear.


Po najedzeniu się, szczęśliwi, zaczęliśmy szukać noclegu. Mimo ogólnie widocznego ubóstwa i pobudowanych na ziemi klitek zamieszkałych przez miejscową ludność, w tej małej miejscowości stało kilka hosteli. Podobno plan rozwoju turystyki w Kambodży przewiduje promocje tego miejsca, związanego z krwawą historią trwających tu przecież jeszcze w latach 80-tych XX wieku walk.
Wybraliśmy wyglądający najładniej hostel, nawet z panem portierem, tzn bosym gostkiem, który potem po zapadnięciu zmroku załatwił nam jakimś cudem dodatkowy alkohol do sączenia na hostelowym tarasie z nie-widokiem na opustoszałą i pogrążoną w kompletnym mroku główną ulicę.
Rano ulica zaczęła znowu żyć. Po wyjściu z hostelu oblegli nas kierowcy oferujący wycieczkę, podwózkę, obwożenie i wszystko, co mogło dać im na nas zarobić. Najpierw zjedliśmy kolejną z tych tanich, magicznych, azjatyckich zup, niewiadomo z czym. Potem ruszyliśmy na wylotówkę, by łapać stopa do Preah Vihear.

Fot.  Ruiny świątyni Preah Vihear.


W Preah Vihear zakochałam się przez tych nieludzkich fotografów, którzy obfocili to wspaniałe miejsce i powrzucali nieodpowiedzialnie przecudne wizje tej świątyni na skraju płaskowyżu w internety. Bajeczne usytuowanie, fascynująca, choć niezbyt wesoła historia... Nie dość, że Anlong Veng spłynęło krwią wielu ofiar Czerwonych Khmerow (mówi się, że Czerwoni Khmerowie mogli doprowadzić do śmierci nawet 25% populacji Kambodży, co stawia ich w światowej czołówce, jeśli chodzi o miano ludobójców), to Preah Vihear stało się tak atrakcyjnym punktem, że w 2011 roku tłukły się o niego wojska kambodżańskie z tajlandzkimi, gdyż płaskowyż znajduje się właśnie centralnie na granicy tychże państw; nie obyło się bez ofiar.
Dla zainteresowanych proponuję wpisać w google-grafika "Preah Vihear" i zobaczyć te imponujące miejsce, ja nie umiałam zrobić takich cudnych zdjęć, szczególnie z lotu ptaka... a na blogu umieszczam tylko własne zdjęcia.

Fot. Zjazd z moim kierowcą.


Na szczęście obecnie jest tam zupełnie spokojnie i normalnie. Rejon rozwija się powoli turystycznie. U podnóża góry w profesjonalny sposób odbywa się sprzedaż usług kierowców skuterów, którzy  wwożą turystów po stromej i krętej serpentynie dróg na szczyt. Motorki są ponumerowane, a także kaski, i po zwiedzeniu terenu Preah Vihear, panowie w mundurach stacjonujący przy wejściu na teren świątyń, dzwonią po kierowcę z odpowiednim numerem, że już może przyjechać i zwieźć swojego turystę na dół. Wycieczka jest naprawdę warta realizacji. Ruiny robią wrażenie, widoki na okolice fajowe, teren spory, z 60 minut spokojnego łażenia, biegające małpy itp Turystów tak sobie, pewnie z 1% tego czego można się spodziewać w Angkor Wat... Można podjechać też jeepem 4x4, jeśli ktoś nie lubi na skuterkach...ale kto by w Azji nie lubił jeździć skuterkiem?!

Fot.  Towar na jeden motor.


Zwieźli nas kierowcy na dół i od razu zaproponowali odwózkę do Sra'Aem. My, jak to my, bohatery, poszli na drogę machać. Tyle, że tu nie bardzo jeździły jakieś luźne transporty, nic tu prawie nie jeździło, a woda pitna się kończyła. Jeszcze drugi raz do nas podjechali na motorach nasi kierowcy z Preah Vihear, jeszcze raz im podziękowaliśmy. Ale potem wyszedł taki myk, że jeden kierowca postanowił wziąć dwie osoby na raz na jeden skuter, licząc jak za jeden kurs, no i wreszcie zmądrzeliśmy, że inaczej nie wrócimy do naszego pięknego hostelu z tarasem, więc trzeba wyłuskać te 4$ za parę.
Porwaliśmy z hostelu tylko plecaki z całym majdanem, dopingowani planem, by jeszcze tego dnia dotrzeć do Batambang - drugiego co do wielkości miasta Kambodży.
C.D.N.

Komentarze

Prześlij komentarz