NASZE ZIMOWE PRZEJŚCIA W KARKONOSZACH



Środa-czwartek, 24-25.01
Po wczorajszej imprezie urodzinowej  (10 lat młodszego syna) wstajemy przed 8 i wychodzimy za Węgliniec łapać stopa. Ja - mama dwójki dzieci... z dwójką moich dzieci, które będą na swoim pierwszym autostopowaniu w życiu. Pogoda nie nastraja do niczego - siąpi deszcz. Mamy plakat z napisem GÓRY (brzmi enigmatycznie, chodzi o wzbudzenie ciekawości), ale nie wiemy czy lepiej łapać z nim czy bez. Pierwszy złapał się bez. Para jedzie do Zgorzelca, więc może nas podrzucić tylko do Jeleniowa.  Kilkanaście kilometrów zrobione z założonych 100. Podeszliśmy do zatoczki dla TIRów, żeby łatwo było się zatrzymać kierowcom i łapaliśmy z wjazdu dla nich. Straż celna spisywała tam właśnie jakąś ciężarówkę. Staliśmy kilkanaście minut machając. Celnicy wyjechali z zajazdu, przejechali koło nas rzucając okiem, za chwil pare zawrócili i przejechali koło nas ponownie. Zatrzymali się, jeden z nich wyszedł z samochodu i zmierzał w naszą stronę. Pomyślałam, że może chcą nas zabrać chociaż do Lubania. Stałam w kapturze w tym deszczu, a on przyjrzał mi się i mówi, że chciał się tylko upewnić, czy to nie same dzieciaki stoją i gdzieś chcą uciec. Hehe, no ładnie, chyba nawet wolę dostawać takie komplementy niż zostać podwieziona 15 km.

Kolejne 15 km - do Lubania - zawiózł nas pan białym busem. Powiedział, że za godzinę będzie jechał z Lubania dalej - do Jeleniej Góry, i jak byśmy jeszcze łapali (w co wątpił, a my też mieliśmy nadzieję, że już nie), to nas zabierze dalej. Nie doczekał, bo zaraz nas zabrał gostek jadący do Gryfowa. Był najbardziej tajemniczy i prawdę mówiąc narobił mi trochę strachu, gdy nagle skręcił w Gryfowie w boczną drogę (jedyna słuszna droga przez Gryfów w góry to prosta, główna, wzdłuż miasta). Moja pierwsza myśl - czy włożyłam gaz pieprzowy do lewej czy prawej kieszeni plecaka?... Zapytałam go zdecydowanym głosem, gdzie on do licha jedzie?? (no dobra, bez tego 'do licha'). Odpowiedział, że objedzie światła i korki. No dobra. Dopóki nie wyjeżdżał poza teren zabudowany czułam się bezpiecznie. Prawdę mówiąc jego manewr był bez sensu, bo raczej straciliśmy niż zyskaliśmy czas klucząc po 40-tkach drobnymi uliczkami. W Gryfowie znowu kilkuminutowe łapanie i zatrzymał się mężczyzna z matką. Miło się rozmawiało. Starsza pani opowiadała jak stopowała po Hiszpanii ze swoją córką. Swój swojemu zawsze się zatrzyma! Opowiedziałam im jak to celnicy wzięli mnie za trzecie dziecko. Pani na to: "jak dojeżdżaliśmy do was, to też powiedziałam do syna: patrz, chyba same dzieci...". Dooobre!
Najdłuższy odcinek, zabrali nas aż do Jeleniej Góry. Już myśleliśmy że stamtąd śmigniemy prosto do Szklarskiej Poręby te 20 km, ale okazało się, że trzeba rozbić to jeszcze na dwa: do Piechowic i z Piechowic. Razem 6 samochodów, około 3 godzin i 100 km zrobione. Rozdrobniony przejazd, ale tempo i tak ok. Najbardziej się cieszę, że dotarliśmy chwilę przed pociągiem, który sobie odpuściliśmy. Sukces!

W Szklarskiej poprowadziłam w stronę szlaku na Szrenicę. Prowadzenie mi trochę nie wyszło, zrobiliśmy w mieście kilka kilometrów gratis. Była okazja przetestować jabłuszka na stokach za pensjonatami (błądzenie). Do Szrenicy wyszło nam 10 km (sam szlak po górach  ma jakieś 6). Trochę goniłam dzieci z tempem, bo obawiałam się czy dotrzemy przed zachodem słońca (miało zajść o 16:45). Na Hali Szrenickiej odpoczynek - sprawdziłam czas, odległość... ok, 35 minut do szczytu i na nasz zarezerwowany pokój - wyglądało to dobrze. Tyle, że na Hali zrobiła się taka mgła, że olbrzymie schronisko zobaczyliśmy stojąc dopiero  40 m przed nim! Doczłapaliśmy się na Szrenicę przemieszczając się od tyczki do tyczki wyznaczającej szlak.

Nocny wiatr niemal kołysał schroniskiem, huczał za oknami i strzelał elementami na dachu. Przespaliśmy w pokoju na poddaszu. Rano koniecznie chciałam zobaczyć wschód słońca w górach, nastawiłam budzik i po 7:30 wyszłam na zewnątrz.


 Wiatr wiał przeraźliwie, nigdy takiego nie doświadczyłam. Zapierał dech w piersiach, nie było możliwości stać czy przemieszczać się czołem do wiatru. Skulona przemknęłam się wzdłuż ściany schroniska kilka kroków w stronę, gdzie miałam zobaczyć czerwieniejące od wschodu niebo. Na punkcie widokowym nie ustałabym. Przyczajona za skałą, przyklejona do tej skały, cyknęłam kilka zdjęć i wycofałam się do budynku. Zdecydowanie nie był to książkowy wschód słońca.
Wiedziałam, że poranny silny wiatr ma zmaleć. Inaczej zejście z dziećmi byłoby zbyt ryzykowne. Natura to jest jednak siła, to jest żywioł.

Po 10 rzeczywiście uspokoiło się i rozpoczęliśmy nasz zjazd wczorajszą drogą do Szklarskiej Poręby. Na jabłuszkach ile się dało. Liczyłam, że da się więcej, ale nie zawsze spadki były wystarczające. Może 50% wyszło? a może nie... Śnieg piękny na całej długości szlaku. W stosunku do poprzedniego dnia podtopił się tylko lekko u samego dołu. Ale temperatury w dzień dodatnie, to musiało do tego dojść.

Dzieci odstawione w Jeleniej Górze do pociągu do domu, a ja... rozpoczęcie misji: Karkonosze wersja Adult...


Piątek, sobota, niedziela, 26-28.01
Wersja Adult rozpoczyna się pomyślunkiem nad odpowiednim ekwipunkiem w góry - Aqua Vitea - czyli woda życia wydaje się niezbędna... Idziemy z PKSu w stronę szlaku na Szrenicę licząc na jakiś sklep przy drodze. Lidl namierzony na Google... Znalezienie ulicy Krasińskiego od strony Mickiewicza to niezła łamigłówka - okazuje się leśną stromą ścieżką... Pokluczyliśmy, ale Aqua Vitea jest. No i jakieś tam kiełbaski, bułeczki...nic istotnego.
Jakże  odmienna była dzisiaj aura na Hali Szrenickiej. Widoczność 100%. Do tego śnieg skąpany w blasku chylącego się do zachodu słońca... Iście pięknie! Podchodząc z Hali na Szrenicę przedłużyliśmy sobie widowisko zachodu słońca, gdyż z każdym krokiem wznosiliśmy się wyżej, gdy cień ogarniał obszary za naszymi plecami. Po zameldowaniu się w pokoju jeszcze szybki wyskok na zdjęcia o zachodzie. Miło, cicho, jasno...na Szrenicy potrafi nie wiać!szok!
Wieczór. Wódka polewana do kubeczków od termosów... aaachhh!
Rano - nadal spokój, wiatr słaby, temperatura bliska 0. O 9ej udało się wyjść na czerwony szlak, Główny Szlak Sudecki, zwany ładnie Drogą Przyjaźni Polsko-Czeskiej. Dużo świeżego śniegu, ale myślałam, że będzie gorzej. Jest trochę zjechany ratrakami, da się iść. Warunki są ok poza widocznością. Idziemy  w mleku, widać po kilka najbliższych palików wzdłuż trasy.

Sypiący lekko śnieg staje się mokry i ostry, zlodzony, wieje na nas z północnego-zachodu, uderza w twarz. Potem lżeje, przez większość drogi sypie, ale jest mniej zlodzony, bardziej puszysty. Mijamy Śnieżne Kotły, do których w taką pogodę nie da się podejść ze względu na nawisy śnieżne grożące lawinami. Idziemy zimowym obejściem przez Szyszak, które też nie robi wrażenia najbezpieczniejszego - trawersujemy wcale nie za łagodny stok, a powyżej naszej ścieżki spora warstwa śniegu. Idziemy, idziemy i aż do Czarnej Przełęczy jest na tym szlaku praktycznie pusto i spokojnie. Przemierzamy krok za krokiem, jak zahipnotyzowani, śniegową pustynię; niewiele mówiąc, skupieni na słupkach, ktore ratują przed zgubieniem szlaku, oznaczeń na skałach przecież w taką pogodę nie widać. Idziemy zatopieni we własnych myślach i pewnie każdy gdzieś tam myślami przez jakiś czas krótszy lub dłuższy błądzi po Himalajach. Tam ten Tomek Mackiewicz... tam pasja która okazała się dla niego warta najwyższych poświęceń...


W schronisku Odrodzenie dorywam wifi i już wiem, że helikopter ze wspinaczami spod K2 poleciał w stronę Nanga Parbat mocno opóźniony i że prawdopodobnie walka toczy się już tylko o jedno życie polsko-francuskiej pary z Nangi...

Za Odrodzeniem szlaki ożywiają jeszcze bardziej. Stromy odcinek po zboczach tym razem Małego Szyszaka. Dalej coraz więcej pieszych, narciarzy, saneczkarzy. Przez moment spacer przez przyjemny świerkowy las. Do Słoneczników poszło. Pod Śląski Dom dłużyło się jakoś. Może już monotonią i zmęczeniem. Może te buty, które co rusz zapadały się w zdradziecki śnieg. Minęło 20 km marszu, prawie 6 h wędrówki. W Domu Śląskim baza, zrzucenie plecaków na pokój. Mimo zmęczenia nie było wątpliwości, że trzeba jeszcze przed wieczorem zdobyć Śnieżkę, Królową Karkonoszy. Poddała się nam niechętnie - chciała obalić lodem pod stopami i ograniczyła możliwości wizualne, nie trafiliśmy na jej dobry dzień, ale satysfakcja spotkania z nią była. Zjazd na tyłkach (jednak mogłam nie oddawać dzieciom jabłuszek) do Domu Śląskiego. Pierwszy raz nocowałam w tym schronisku. Nie zachwyciło; adekwatnie do nazwy. Moim numer jeden w Karkonoszach pozostaje Strzecha Akademicka.




Wieczór. Zbyt wyczerpani, by się skutecznie upić. Grzane piwo z sokiem i przyprawami...
Dowiadujemy się, że Ela Revol uratowana przez bohaterów spod K2. Mackiewicz pewnie już nie żyje... smutek.

Pobudka rano i trzeba zacząć zejście do Karpacza. Wszystko wygląda ok do momentu otworzenia drzwi schroniska. Wiatr i mokry śnieg atakują. To chyba nawet nie śnieg, taka wilgoć w powietrzu napędzana powietrzem. Osadza się na naszych ubraniach warstwą lodu. Ostrożnie się rozglądam, żeby nie połamać sobie zesztywniałego kaptura. Kurtki błyszczą się jakby powleczone szkłem. Na rzęsach osadzają się bryłki lodu.  Wieje solidnie i uciążliwie aż do Strzechy Akademickiej. Gdyby to wczoraj panowały takie warunki pogodowe, taki dokuczliwy wiatr, chyba byśmy nie przeszli tamtej trasy... Jak wiele w górach zależy od pogody!


W sumie w pięć dni zrobiłam prawie 60 km pieszo po Karkonoszach. Pierwsze co mi się kojarzy z tym czasem, to nie jest zmęczenie, ale odpoczynek, restart, odrodzenie - nie to Odrodzenie schroniskowe na Przełęczy Karkonoskiej, z wifi i grzańcami, ale odrodzenie w każdym kroku tej wędrówki. Jest coś, co w te góry ludzi ciągnie i co sprawia, że mimo zmęczenia chce się tam być i tam wracać.

Komentarze