Zabiorę Was na stopa. Oprowadzę po wnętrzach. Pozwolę Wam poczuć obawy i radości, gościnność kierowców i mokre skarpetki na pustej drodze. Pokażę, że nie zawsze można dojechać tam, gdzie się zaplanowało, ale czasem można dojechać dalej, niż śmiałoby się marzyć. I powiem, że ta nieprzewidywalność, to właśnie to, co mnie w autostopie kręci.
This is true story...
DZIEŃ PIERWSZY – piątek – ‚pożegnanie z Polską’Spotykamy się w Legnicy, gdzie odbieram paszport i już po 8.oo wydostajemy się na wyjazdówkę na autostradę. Ledwo zaczęliśmy machać, a zatrzymał się jakiś mały dostawczy samochód. To kurier. Dopiero gdy stanął, zorientował się, że ma tylko 2 miejsca siedzące… cóż, M. ładuje się na tylną, dostawczą część i ma z nami kontakt zza krat. Kierowca jedzie do Wrocławia, więc wysiadamy na obwodnicy i pokonując łąki i płoty (tak, pierwsze przerzucanie plecaków i wspinanie się przez siatki!) dostajemy się na drogę, która wjeżdża na autostradę. Mamy kawałek pobocza, ograniczenie do 60-tki, spory ruch – nic tylko łapać! Po paru chwilach coś do nas podjeżdża… niestety to policja po cywilnemu… Okazuje się, że w tym miejscu nie mamy prawa stać – niby to już teren autostrady, marudzą, marudzą i chcą nasze dokumenty, by wypisać mandaty. Ubłaguję ich i w końcu dostajemy na spółkę 1 mandat za 50zł. I jeszcze załatwiam, że podwożą nas kilka km do najbliższej stacji benzynowej na autostradzie. Zostawiają nas tam, gdzie po paru minutach jesteśmy świadkami stłuczki dwóch aut. Zaraz łapiemy na stopa kierowcę wyjeżdżającego ze stacji, który zabiera nas do Opola. Wysadza nas na stacji paliw – nie chcemy już żadnych zjazdów i obwodnic. M. pyta tankujących czy ktoś może zabrać nas dalej i zaraz zabieramy się z Opola do Katowic niezłą furą z gościem wyglądającym jak biznesmen. Dobrze, że M. odwala całą robotę z zagadywanie kierowców – gadają całą drogę o środkach masowego przekazu, sytuacji na Ukrainie i takich tam. W Opolu na CPNie M. znowu napastuje kierowców i po chwili dwie kobietki zgadzają się nas zabrać do Krakowa. Samochód jest nie najlepszy i bez klimy, ale młoda kobieta nieźle pędzi i obiecuje, że wysadzi nas przed Krakowem w dobrym miejscu do łapania dalej. Niestety chyba nigdy nie jeździła stopem, bo zjeżdża z autostrady i pakuje nas na jakieś centrum handlowe. Parkują tu w większości klienci, wiemy, że trudno będzie wyłuskać kogoś, kto wyjeżdża na autostradę, a jest za daleko, żeby wyjść. Ale chyba musimy… Podchodzimy do kierowcy tira i pytamy jak mamy stąd wyjść na dobrą drogę w stronę autostrady na wschód. Kierowca utwierdza nas w obawach, że miejsce jest fatalne i daleko, ale mówi, że wziąłby nas wywiózł, bo jedzie w naszą stronę, tyle że jeszcze czeka na wyładunek do Liroy Merlin i może to zająć dobrą godzinę. Oceniamy, że lepszej opcji nie mamy. Boję się pytać kierowcy, czy tiry nie są czasem 2-osobowe, heh, jak chce, to niech ma – pojedziemy. Obserwujemy bacznie jego rozładunek i w końcu możemy wejść na tira, ja siedzę na łóżku kierowcy, M. na fotelu z przodu. Jedziemy do Tarnowa. Po drodze dowiadujemy się z CB radio, że jest jakiś wypadek na autostradzie przed nami, więc omijamy ten fragment lokalnymi drogami. Kierowca opowiada nam całą historię swojej rodziny – słuchamy wdzięczni za podwózkę takim nietypowym środkiem transportu. Wysadza nas w fajnym miejscu, z którego wnet łapiemy okazję do Rzeszowa. Ten pan kupił właśnie samochód w Opolu i jechał nim do domu. Zajmuje się sprzedażą i serwisem sprzętów biurowych i jest bardzo wierzący… Przy wysiadce mówi, że zrobił dobry uczynek i żebyśmy my też kiedyś za to pomogli- dobro wraca… Wysadza nas blisko szpitala i przychodni, parę kroków dalej jest przystanek, z którego łapiemy dalej, już nie autostradą, bo właśnie się skończyła. Liczymy, że jeszcze przed nocą dostaniemy się do Lwowa, ale chcemy podjechać przynajmniej bliżej granicy, albo tuż za granicę ukraińską.
Zatrzymuje się młody Polak. Okazuje się, że szczęśliwie jedzie prosto do Lwowa, co było tego dnia naszym najdłuższym odcinkiem z jednym kierowcą! Kierowca ma we Lwowie młodą żonę. Fajnie nam się gada o górach, autostopie i Ukrainie, bardzo miły gościu. Spędzamy sporo czasu na przejściu granicznym w Korczowej – wiadomo, granica Unii Europejskiej, odprawa paszportowa. Do Lwowa dojeżdżamy koło 22.oo-23.oo. Artur specjalnie dla nas wjeżdża do centrum, a nawet wysiada z nami i pomaga nam znaleźć hostel – dopiero w trzecim były wolne miejsca, ale wszystkie świetnie usytuowane, blisko rynku w centrum. Żegna się z nami, a my klimatyzujemy się w Soviet Hostel, w 10-osobowym pokoju z dwójką Chińczyków, jednym Japończykiem i dwiema czy trzema Ukrainkami. Hostel całkiem spoko, jest nawet laptop z netem do dyspozycji. Mamy wyjść na wieczorny spacer, ale zabrakło sił. Postanawiamy zostać tu jeszcze kolejną noc, bo miasto nas urzekło. Wieczorem jeszcze wywalam korki w całym hostelu zapalając dodatkowe światło w łazience, więc nikt nie może korzystać z wifi aż do rana (ale tylko my wiemy, że to moja sprawka… hehe)
[Legnica-Wrocław-Opole-Katowice-Kraków-Tarnów-Rzeszów-Lwów, 656km, 8 kierowców]
DZIEŃ DRUGI – sobota – ‚Lwów jest piękny’
Ten dzień upłynął nam najstatyczniej z całej podróży, bo po prostu spędziliśmy go w jednym mieście, nigdzie nie jeżdżąc, jedyny dzień, gdy mogliśmy pochodzić nie obładowani jak juczne osiołki naszymi plecakami. Ale intensywnie zwiedzaliśmy calutki dzionek, kierowani planami miasta wziętymi z hostelu. Z rana południowo-zachodnia część miasta: pomnik Mickiewicza, pałac Potockiego, Uniwersytet, pomnik i park Ivana Franco, Katedrę Św. Grzegorza, Politechnikę, dworzec kolejowy, targowisko koło dworca, gdzie przeraził mnie trochę brak higieny – mięso sprzedawane bez chłodni, sery… Krótki odpoczynek w hostelu i dalsze zwiedzanie: Kościół Wszystkich Świętych, Kościół Jana Chrzciciela, Wysoki Zamek – czyli wzgórze z anteną widoczną z całego miasta i drogą krzyżową, z góry była piękna panorama na Lwów; potem wybraliśmy się na Cmentarz Łyczakowski, na którym znaleźliśmy część zwaną Cmentarzem Orląt Lwowskich – czyli młodych obrońców Lwowa.
Wracając do centrum zjedliśmy w barze pierogi, popiliśmy piwem (przyjemność kosztująca jedyne niecałe 10zł ! dzięki słabej aktualnie hrywnie) i oblecieliśmy warte obejrzenia obiekty w centrum: Kościół Ormiański, Katedrę Łacińską, budynek Muzeum Zbroi i oczywiście położone centralnie: Rynek, Prospect Svobody zakończony wielkim budynkiem Opery. Cały dzień zleciał. Po 22.oo wyszliśmy jeszcze zachłysnąć się wieczornym życiem miasta. A wrzało. Zupełnie nie wyglądało na miasto w kraju, w którym na drugim końcu toczy się wojna. Ludzie masowo spacerowali, chodzili do restauracji i klubów, robili zdjęcia, śpiewali, grali… Moja mama w domu niepotrzebnie wyrywała sobie włosy z głowy ze zmartwienia o moje bezpieczeństwo („Po co Wy do tej Ukrainy teraz jedziecie, jak tam zabijają…”). Siedzieliśmy na Rynku czy innym placu i chłonęliśmy atmosferę tego pięknego miasta, zgodnie stwierdzając, że jest ładniejsze od Wrocławia, ma mnóstwo wartych obejrzenia miejsc, a do tego obfituje w piękne kobiety i ogólnie zadbanych i gustownie ubranych ludzi. Prawdziwe centrum kulturalne!
Przyznam, że mnie mocno pozytywnie zaskoczył Lwów. Myślałam, że będzie biedniej, brudniej, niezbyt nieciekawie. A teraz będę wszystkim polecała wycieczkę do tego miasta.
DZIEŃ TRZECI – niedziela – ‚co znaczy ang. słówko: „polenti” oraz urzekający Maramuresz’
Wczoraj położyliśmy się późno, a M. zależało, żeby wcześnie wystartować, więc rano mam ochotę zamordować budzik. Koło 8.oo wyjeżdżamy miejskim autobusem na koniec miasta, wysiadamy koło Auchan i zaczynamy łapać stopa. Nie idzie tak sprawnie jak na polskiej autostradzie dwa dni wcześniej, ale myślę, że nie staliśmy dłużej niż 0,5h, gdy zatrzymuje się jakieś porządniejsze ukraińskie autko z zadbanym gościem w środku. Po kilkuset metrach zabiera jeszcze dwóch młodych autostopowiczów, którzy jadą na mecz i tak spędzamy czas z emerytowanym fizykiem kwantowym na gadce o Einsteinie i Newtonie. Wysadza nas przed Stryiem, bo odbija w inną drogę. Na przystanku autobusowym, po chwili łapania, zatrzymujemy gościa z zabałaganionym samochodem. Mówi, że wraca już drugi dzień z pracy z Moskwy. Prawdę mówiąc wydaje mi się, że zasypia prowadząc, a do tego lubi pocisnąć, więc trochę się boję siedząc z tyłu bez pasów. Kierowca mówi, że może nas zabrać do Stryia, a to tylko kilkanaście km. Jednak po chwili mówi, że w Stryiu chce sobie zrobić przerwę i coś zjeść w barze, a tak w ogóle to potem jedzie aż pod rumuńską granicę, do Chust… no marzenie!! zgadzamy się poczekać aż odpocznie w barze i zje. Zaprasza nas też do środka i oferuje, że postawi nam żarcie, ale odmawiamy, doceniając gest. Jedziemy dalej, jakieś 200km razem, dobrze idzie! Po drodze zdarza się mała awaria auta – postój wypada koło drzew śliwkowych, więc robimy mały szaber na węgierki. Pan mieszka na Zakarpaciu. Chce się wygadać na temat konfliktu ukraińsko-rosyjsko-amerykańskiego i zaskakuje nas wykazując prorosyjski punkt widzenia. Nawet mówi, że to Ukraińcy zestrzelili ten malezyjski samolot pasażerski 17 lipca. Denerwuje go, że Ameryka wtrąca się w interesy wielu państw i twierdzi, że to tylko powoduje zaostrzanie konflików. Opowiada nam też trochę o historii Zakarpacia. Generalnie miły gościu. Gdy wysiadamy próbuje nam wręczyć jakieś hrywny, ale gdy kategorycznie odmawiamy wciska nam ogórki i pomidora. Lądujemy w jakimś polu w okolicach Chust, ale zanim nacieszymy się chwilą wytchnienia na świeżym powietrzu i możliwością rozprostowania się – zatrzymuje się dla nas półdostawczy, stary samochód z trzema miejscami z przodu. Ciśniemy się koło kierowcy ze złotymi zębami. Nie jedzie do samej granicy. Namawia nas, żebyśmy nie wjeżdżali od razu na Rumunię, tylko zatrzymali się w przygranicznej Solotvynie i skorzystali z kąpieli w słonych bajorkach. Facet pali papierosa za papierosem, więc z ulgą wysiadamy we wsi Teresva. Chwilę łapiemy bez skutku obok busa, który się popsuł na drodze. Zatrzymuje się ładne auto, ale okazuje się, że tylko przywiozło jakąś starszą panią do domu obok. Jednak gdy kierowca wraca – oferuje nam wywózkę w lepsze miejsce do łapania. Podwozi nas 1-2km i zawraca. Tu próbuje nas zgarnąć kilku taksówkarzy, ale nie dajemy się. W końcu zatrzymuje się lekko zdezelowany samochód, tradycyjnie bez pasów z tyłu, za klimatyzację robi wiatraczek podwieszony pod sufitem… Mówimy, że chcemy dojechać do granicy, kierowca prawie nic nie mówi, i najwidoczniej uznaje, że słone bajorka są dużo ciekawsze niż cała nasza Rumunia, bo wysadza nas nad wodą i jeszcze oczekuje zapłaty – mówi, że to taxi. Oburzamy się, bo to bardzo nie fair – nie wspomniał o tym, gdy wsiadaliśmy, a samochód nie ma oznaczeń taxi – nie płacimy, facet nawet nie oponuje, chyba liczył na łatwy, nieuczciwy zysk, ale nie bardzo nawet wierzył, że uda mu się tak łatwo nabrać ludzi. Zniesmaczeni postanawiamy czym prędzej opuścić Ukrainę. Pytamy ludzi o drogę do granicy. Do bajorek trzeba było znacznie zjechać z głównej drogi, więc musimy teraz zaiwaniać przez las polną drogą na szosę. Może 2km i mamy granicę. Ruchu prawie nie ma. Sprawdzają nam paszporty i wlepiają pieczątki wyjazdowe z Ukrainy. Wchodzimy na piechotę do pierwszego rumuńskiego miasta Sighetu Marmatiei. Czujemy głód, a że też zaczyna kropić deszcz, postanawiamy zamelinować się w jakimś barze. Nie ma kantoru, więc M. wypłaca leie z bankomatu i w dość ładnym centrum pakujemy się do miłego baru uciekając przez wzmagającym się deszczem. Patrzymy w menu, dania są tłumaczone na angielski na szczęście, bo rumuńskiego nie rozumiemy ani w ząb. Intryguje nas mamalyga vel polenta, po angielsku ‚polenta’? Dlaczego nie wiemy co to jest?? pytamy kelnerkę, a ona mówi, że mamalyga to… mamalyga. Postanawiamy spróbować, choć na wszelki wypadek zamawiamy oprócz tej mamalygi z mięsem, zwyczajną fasolkę po bretońsku. Mamalyga to takie coś jak puree, tylko zrobione z mączki kukurydzianej, trochę czuć grudki, ale smakuje całkiem spoko – podano to z gulaszem. Dzielimy się po połowie mamałygą i fasolką, żeby popróbować obu dań – smakują nam, są dobrze przyprawione. Popijamy rumuńskim piwem i ruszamy łapać stopa na mój wymarzony Muramuresz! Musimy podjechać do Vadu Izei i wpakować się w zupełnie podrzędną drogę przez wioski. M. pyta czy na pewno tego chcę. Chcę na pewno! Muramuresz to region z urzekającymi wioskami ze starymi drewnianymi chatami, tradycyjnymi drewanianymi bramami i ludźmi w ludowych strojach. Stanęliśmy na przystanku w Sighetu i machaliśmy. Sprawa ze stopem w Rumunii jest o tyle skomplikowana, że egzystuje on tu jako alternatywny, płatny środek lokomocji. Aby jechać za darmo – należało przy wsiadaniu ustalić tę kwestię z kierowcą. Dość szybko zatrzymuje nam się busik. Kiedy kierowca dowiaduje się, że chcemy się zabrać za free, następuje chwila konsternacji, jednak po niej drzwi otwierają się ponownie i zaprasza nas do środku. Podwozi do Barsany. Jestem urzeczona! Wieś jak skansen, w bramach siedzą babcie w czarnych, długich spódnicach. Zwiedzamy cerkiew i cmentarz, widzimy wiejskie wesele, spacerujemy wzdłuż szosy, po czym łapiemy stopa kilka wiosek dalej – do Bogan Vody. I tak zamierzamy spędzić noc w Maramureszu. Chcemy jeszcze trochę pochodzić, ale wstępujemy do pensjonatu zorientować się co do cen noclegów. Pani woła 80 lei za noc za dwie osoby – a nam zostało jeszcze tylko 71 z tych co M. wybrał z bankomatu… Szwenadamy się wśród starych obejść wyglądających jak w jakimś mega starym filmie, walące się chatki, pranie i cebule suszące się na tarasach, latające luzem wielkie psiska… W końcu nastaje mrok, więc zaczynamy się rozglądać za miejscem na rozbicie namiotu. Jednak w ostatniej chacie wioski zauważam tabliczkę o pokojach do wynajęcia – postanawiamy spróbować jeszcze tu – chcą 50lei, a nie 80, nooo, tak to można… Szczególnie, że znowu kropi deszcz i wszędzie jest mokro – namiot nas aż tak bardzo nie kusi w tej sytuacji.
[Lwów-Stryi-Chust-Teresva-Solotvyna-Sighetu Marmatiei-Barsana-Bogdan Voda, 340km, 7 kierowców]
DZIEŃ CZWARTY – poniedziałek-’zmierzając do Bukaresztu’
Pobudka w wynajętym pokoju w Bogdan Vodzie i pierwszy widoczek za oknem: wieśniacy zmierzający na rynek – rowerami, pieszo, na wozach zaprzęgniętych w konie, prowadzący konie, krowy i wszelkie takie cuda… Jak dla mnie – bajera, patrzę chwilę zahipnotyzowana… A potem idziemy łapać stopa.
Zamierzamy tego dnia dotrzeć do Bukaresztu, gdzie jesteśmy umówieni z couchsurfingowcem na nocleg u niego.
Łapanie nie szło, zaczęliśmy machać już nawet do wozów konnych - prawie wszyscy zmierzali na okoliczny targ. W końcu jakiś jegomość postanowił wywieźć nas do Sacel. Mieszkał wioskę bliżej, ale zrobił nam przysługę i pojechał aż tam – gdzie krzyżują się dwie drogi. Opowiedział jeszcze, że gdzieś tu mieszka jakaś Polka, która wyszła za Rumuna. W Sacel na przystanku przy rozstajach dróg natknęliśmy się na tubylców łapiących okazję – tak jak czytałam w przewodnikach – dla nich to alternatywa transportu publicznego. Za chwilę jakiś samochód zabiera czteroosobową rodzinę z dziećmi. My mamy mniej szczęścia. To chyba nasze najdłuższe do tej pory czekanie – może pół godzinne… Podchodzi do nas jakaś starsza babcia, która też wyszła na stopa i zagaduje w zrozumiałym dla nas języku, czy długo już czekamy. Babcia okazuje się znać ukraiński po ojcu. Jedzie w naszą stronę, tylko bliżej, nam marzy się dostać za jednym machnięciem do Bistricy. Zaraz dla babci zatrzymuje się niezłe auto, babcia woła do nas, że ten pan jedzie do Bistricy – kiedy mówimy mu, że chcielibyśmy się zabrać za darmo – zastanawia się, widać, że nie bardzo… ale może babcia powiedziała mu o nas coś dobrego, bo zabiera nas. Babcia wysiada po 45km wręczając kierowcy 20lei. Mam trochę wyrzuty sumienia, bo na drodze macha nam spro tubylców, którzy z pewnością zapłaciliby kierowcy, a my jedziemy z nim za free. No ale przecież tak się umawialiśmy, a nasza zasada, to że dojedziemy wszędzie autostopem, nie wydając ani złotówki! Kierowca nic z nami nie gada i wysadza nas na wlocie do Bistricy, gdzie za moment łapiemy młodego człowieka, który mówi, że pracuje w Barcelonie, a w rodzimej Rumunii spędza urlop. Nie jedzie w naszą stronę, ale wyrzuca nas na wylocie z Bistricy, więc mamy ułatwione zadanie, by jechać dalej. Łapiemy może kwadrans i dla odmiany mamy pana, który pracuje w Niemczech i trochę sprecha. Próbujemy zaszpanować całym naszym zasobem niemieckich słówek. 50-60km do przodu – wysiadamy w Reghin. Dość szybko łapiemy młodego kolesia, który jest w podróży do Craiowej – nam po drodze z nim tylko do Targu Mures. Nie wiem czy dłużej byśmy znieśli, bo gość pruje jak szalony, wyprzedza prawą stroną, jedzie 80-tką po mieście ocierając się o samochody. Rewiduję mój pogląd, że to mój brat jest największym piratem drogowym jakiego znam…
Teraz trafiamy na wyjazdówkę, gdzie źle się łapie. Samochody tu są już rozpędzone, nie ma pasa awaryjnego, ale trzyma nas przy nadziei mały kawalątek pobocza. Gdy mija nas policja, zastanawiam się, czy zaraz nie wrócą nas stąd zgarnąć. Pierwszy kierowca chce nas skroić na kasę, więc odmawiamy. Zaraz zjawia się drugi, który też ma ochotę trochę zarobić za podwózkę. Mówimy mu, że nie mamy pieniędzy, że podróżujemy autostopem i jeździmy za darmo i żegnamy go, żeby nam nie blokował drogi. Ale on namyśla się, że jednak nam pomoże i zabiera bez płacenia. Gdy pertraktujemy zatrzymuje się koło nas tamta policja, ale koleś coś tam do nich mówi i odjeżdżają. Ciekawe czy uchronił nas od mandatu…?Mówi powoli i wyraźnie po angielsku i cieszy się, że ma okazję wykorzystać i podszkolić język. M. tradycyjnie nakręca gadkę, więc nie muszę się wysilać, tylko spokojnie kontemplować drogę. M. potem mówi, że gostek przypominał mu jakiegoś wschodniego mnicha – trochę z wyglądu, a głównie po sławetnej przemowie pt Forest is not always green – to było boskie!
„Mnich” zostawia nas w Sighisoarze, które okazuje się pechowym miastem, gdzie utykamy na 2h, kilka razy zawiedzeni zmieniając miejsca. Gdy M. się na chwilę oddala i zostaję przez chwilę sama z kartką „BRASOV”, zaraz zatrzymuje się jakiś koleś, ale gdy mówię, że nie jestem sama, zaczyna kręcić nosem, a gdy pytam czy zabierze nas za darmo – zmywa się. Zaraz jeszcze jakiś tirowiec do mnie trąbi. Nie no – nie ma to jak być samotną dziewczyną łapiącą stopa… W końcu przy stacji benzynowej, gdzie spędzamy bezowocnie wieczność M. idzie zapytać tankującego faceta czy by nas nie podwiózł. Zgadza się, jedziemy do Brasova. Jest 18.oo , a przed nami do Bukaresztu 230km z przesiadką, na której niewiadomo co wyniknie. Ciprian z couchsurfing pisze mi SMS, że nie będzie go w domu do 22.oo. Odpisuję, że to nie szkodzi, bo i tak nie dotrzemy wcześniej i nie wiem czy w ogóle zdążymy dzisiaj dojechać. Nasz kierowca wysadza nas w centrum Brasova. Wiemy, że wypadałoby wyjść poza miasto, ale nie chcemy za bardzo tracić czasu, więc liczymy na cud koło przystanku autobusowego. Nie wygląda to dobrze, M. idzie na przystanek popatrzeć na rozkład autobusów miejskich, koło mnie zatrzymuje się przechodzień i radzi wyjechać poza miasto, bo tu możemy mieć spory problem ze złapaniem odpowiedniego auta. Kierowca autobusu podobno nie sprzedaje biletów, więc jedziemy na gapę, a para współpasażerów pokazuje nam gdzie mamy wysiąść i która to nasz droga wyjazdowa. Znajdujemy się przy Kauflandzie i McDonaldsie na końcu Brasova. Ruch spory, ale nikt nie reaguje na naszą tabliczkę „BUCURESTI”. Zaczyna się ściemniać i znowu grzmieć. Zastanawiamy się czy przyjdzie nam spędzić tę noc gdzieś w polu za Kauflandem pod namiotem. Jest już ciemno, w Rumunii czas jest przesunięty o godzinę względem polskiego. O 21:30 zdarza się cud – zatrzymuje się kierowca, który jedzie do Bukaresztu. Czujemy się jakbyśmy złapali Pana Boga za nogi. Tu pada i trzeba by rozbijać namiot, a w stolicy czeka na nas Ciprian z wygodniutkim i ciepłym noclegiem. Już do niego jedziemy!
180km do Bukaresztu jedziemy w ponad 3h. Jest ciemna noc z deszczem i burzą, jeszcze jakiś wypadek po drodze i stoimy w korku w lesie, do tego kierowca przysypia za kierownicą, bo jedzie długą trasę – ma dziwne tiki rzucania głową w prawo, co jakiś czas musi wyskoczyć z samochodu i się przewietrzyć, bo spanie go mocno łamie. Ja drzemię miło z tyłu, a M. nawija po angielsku, gość dość inteligentny, więc jakoś idzie. Gdy dojeżdżamy Ciprian bombarduje mnie SMSami. Kierowca podwozi nas pod mieszkanie Cipriana w samym centrum, choć pewnie mu nie po drodze, bo jedzie jeszcze 20km za Bukareszt. Ciprian wychodzi po nas w umówione miejsce przy Piraeus Bank, mieszka tuż obok, na parterze, w kawalerce urządzonej w IKEI. Biedny, musiał czekać na nas do prawie 1.oo w nocy. Bardzo miły gościu, podróżuje, wspina się, nurkuje, trenuje judo. Częstuje nas owocami, ale chcemy tylko napić się wody. Gadamy z nim dobre pół godziny i idziemy spać.
[Bogdan Voda-Sacel-Bistrita-Reghin-Targu Mures-Sighisoara-Brasov-Bukarest, 533km, 8 kierowców]
DZIEŃ PIĄTY-wtorek-’wieczór z winem’
Bukareszt taki sobie, zwiedzamy centrum i podchodzimy pod obowiązkowy punkt – Pałac Parlamentu – największy po Pentagonie budynek na świecie. Pożeramy w barze coś ciepłego i zasuwamy na wyjazdówkę. W dość krótkim czasie łapiemy tureckiego tira. Facet otwiera drzwi i naszym oczom ukazuje się cały jego dobytek spiętrzony na fotelu i podłodze sięgając prawie do okien. Kierowca z uśmiechem upycha swoje pakunki po wszystkich możliwych kątach i oto mamy możliwość wejścia na pokład. Muszę zdjąć buty, żeby mu nie zadeptać czegoś, co robi za stolik, a zajmuje całą przestrzeń między fotelami. Wciskam się na łóżko między nasze plecaki a pół garderoby Turka, a M. siada na fotelu z przodu ledwo wciskając przed siebie nogi. Turek jest sympatycznym starszym panem, pokazuje nam, że możemy korzystać ze wszystkiego co posiada, jego wody, mydła do rąk, ręczników papierowych, cukierków itd Nie zna żadnego cywilizowanego języka, jedzie powoli ale i tak jest fajnie. Turek jedzie aż do Arad – przy węgierskiej granicy. Gdybyśmy zmierzali już do domu, to mielibyśmy idealne połączenie – wielogodzinna podróż bez przesiadek… Ale my chcemy na Drogę Transfogaraską i musimy wysiąść już po 2h – w Ptilesti. Trochę boli – bo w tirze jest miękko, cieplutko i wygodnie, a my musimy wysiąść akurat, gdy rozpętała się burza i leje okropnie. Przemykamy ze stacji paliw na inną ulicę i utykamy na kilkadziesiąt minut pod okapem apteki czekając, aż ulewa zelżeje i będzie można się wychylić. Gdy już mniej pada, wynurzamy się na drogę. Po drodze kilka samochodów chlapie nas, a ulicą momentami płynie wartka rzeka, więc czujemy, że w butach robi się niewesoło. Macham intensywnie do kierowców, choć nie chce mi się wierzyć, by ktoś miał ochotę zabrać takich rozciapkanych klientów jak my, do swoich suchych i czystych aut. Jednak – dziwnie szybko – zatrzymuje się trzech gości w osobówce. Zaczynają nas zbyt ochoczo zapraszać do samochodu. Włącza mi się czerwona lampka – chcą mnie porwać!! Pasażer z tyłu jest jakiś taki pobudzony. Ładuje nasze plecaki do bagażnika, pilnuję, żeby nam nie odjechali, wsiadam z M., ten pasażer na końcu ładuje się na tył. Gdy już jedziemy – pokazuje nam swoją legitymację policjanta. Mówi, że wraca z pracy, w ogóle dużo mówi i trochę bez ładu i zachowuje się jak z ADHD. Wiozą nas do Curtea de Arges, okrężną drogą, bo zrobił się jakiś korek. Po drodze widzimy, jak ludzie na wioskach walczą z powodzią, wszystkie rowy zalane, drogą przelewa się woda. Nasz policjant z ADHD namawia nas, żebyśmy przenocowali w mieście i dopiero rankiem ruszali na Drogę Transfogaraską; twierdzi, że o tej porze – 17-18.oo – nie mamy już szans, byśmy złapali okazję, która tam jedzie. Nie chcemy mu wierzyć, bo jest zakręcony, choć on jak katarynka powtarza nam, żebyśmy zostali w Curtea de Arges. Zachowuje się tak, że myślę, że zaraz na siłę wykupi nam jakiś pokój, ale poprzestaje na tym, że wysiada z nami z samochodu, pokazuje gdzie są pensjonaty i odprowadza na drogę do łapania stopa. Stawiamy na swoim i zaczynamy cierpliwie machać. Oceniamy, że jest jeszcze czas, by przejechać tę malowniczą, ok. 100km drogę przed zmrokiem. Ale łapiemy, łapiemy, łapiemy, łapiemy i jeszcze łapiemy, aż po 2-3h uznajemy, że chyba jednak ADHD miał rację – nikt się o tej porze nie wybiera na Transfogaraską!! Jedynie jeden tubylec podwozi nas na lepszą wyjazdówkę, a potem kilka razy wraca do nas rowerem, by zobaczyć jak się miewamy. Los zadecydował, że spędzimy tę noc w Curtea de Arges. Stoję w przemoczonych butach, po raz pierwszy jest mi zimno, nawet nie myślę o namiocie, kierujemy się do motelu przy którym praktycznie łapaliśmy obserwowani przez recepcjonistkę. Chyba ma satysfakcję, gdy w końcu meldujemy się u niej. Motel jest ładny, jak niezły hotel, mamy pokój z telewizorem i elegancką łazienką. Zrzucamy bagaże i wychodzimy do pobliskiego sklepu, no trzeba się uchlać z okazji tego przemoczenia i prawie 3h czekania na okazję w towarzystwie bezpańskich psów. Znajdujemy rumuńskie wino, do tego coś na przegryzkę i wracamy do hotelu. M. walczy z butelką. Jego scyzoryk okazuje się mieć za szerokie ostrze, by wydłubać korek, tylko go poszarpał. MacGyver w końcu pokazuje jak można sobie poradzić z na wpół rozkruszonym korkiem od wina za pomocą: 1. klucza do pokoju, 2. szczoteczki do zębów oraz 3. wieszaka na ubrania. Szkoda, że zabronił mi robić zdjęć, gdy się z tym męczył. W pokoju mamy nawet szklanki, więc kulturalnie spędzamy wieczór pijąc Busoioaca de Bohotin, przegryzając kabanosami i oglądając FRIENDS po angielsku z rumuńskimi napisami. No i susząc skarpety.
[Bucuresti-Pitesti-Curtea de Arges, 154km, 3 kierowców]
DZIEŃ SZÓSTY – środa – „Droga Transfogaraska”
Droga Transfogaraska – jak dla mnie drugi obowiązkowy punkt programu – po przygranicznym Muramureszu z drewanianymi chatkami. Jesteśmy w Curtea de Arges, na drodze 7C, w kierunku północnym ciągnie się ponad 100km droga przez najwyższe pasmo rumuńskich Karpat – Góry Fogaraskie. Zrażeni wczorajszą porażką dziwimy się, gdy dosyć szybko zatrzymuje się nam pierwszy człowiek. Jedzie tylko do Corbeni, zawsze to do przodu, i do tego z zawrotną prędkością 80km/h przez wioski, między wozami konnymi, ludźmi na rowerach i prowadzącymi krowy. Wysadza nas w swojej docelowej wiosce i tu już ruch jest niestety nikły. Zastanawiamy się, gdzie ci wszyscy turyści, których sobie wieczorem wymarzyliśmy, że na pewno z samego rana będą ciągnąć na górskie szlaki. Stoimy parenaście minut i mimo niskiego ruchu zatrzymuje się dla nas facet z nastolatkiem. Znowu tylko kawałek, bo do jeziora Vidranu. Wsiadamy, choć ryzyko istnieje w tym, że tam dalej już nie ma żadnych zamieszkałych wiosek, jedynie na początku jeszcze jakieś pensjonaty i hotele, więc możemy utknąć, gdyby ruch turystyczny zawiódł. Zostajemy wysadzeni przy hotelu nad jeziorem. Na parkingu stoi kilkanaście aut, ale nie widać żadnego człowieka. Uznajemy, że goście jeszcze śpią, jedzą śniadania i zaraz wylegną i zaczną kursować. Mamy przyjemną miejscówkę, rozsiadamy się na drewnianych stołach na przeciwko hotelu, mamy dach nad głową w razie czego, stwierdzamy, że od biedy będzie można tu nawet spać… W dość długich odstępach czasu przejeżdża pare samochodów, lecz nie robimy żadnego wrażenia na ich kierowcach. Potem przyjeżdża dwóch gości i zaczyna rozkładać stoiska z pamiątkami na stołach, na których nam się tak dobrze siedzi. Schodzimy, ale to jednak dobrze wróży – jak stoją tu ze straganami, to zaraz musi tu się zrobić niezły ruch… I wtedy właśnie zatrzymuje się dla nas bordowy, duży mercedes. Kierowca doskonale władający angielskim mówi, że jedzie nad Balea Lac robić zdjęcia. Balea Lac to najwyższy punkt Drogi Transfogaraskiej – jest tam jezioro, schronisko, węzeł szlaków górskich. Jedziemy, po kilku minutach wyjeżdżamy z lasu i oczom naszym ukazuje się serpentyna dróg wśród skał, coraz wyżej i wyżej. Nasz kierowca nałogowo cyka zdjęcia flory i fauny, więc co chwilę zatrzymujemy się i też mamy okazję pocykać. Najpierw jest stadko osiołków, potem wodospad, świstak którego jakimś cudem wypatrzył nasz kierowca na dalekiej skale… Krajobraz przepiękny i na szczęście jest pogoda, by go w pełnej krasie podziwiać.
Ruch samochodowy coraz większy, choć to nie jest droga używana przez Rumunów tranzytowo, ale właśnie raczej wyłącznie turystycznie i widokowo. Policjant z ADHD jednak miał rację – kto by tu się pchał na wieczór i jeszcze w taki deszczowy dzień jak wczorajszy! Docieramy do Balea Lac i żegnamy się z fotografem. Ubieramy dodatkowe bluzy, bo tu, na 2034m npm jest zimno. Ten szczytowy kawałek szosy jest brzydko skomercjalizowany (a zresztą – taka szosa przez góry to też dla mnie trochę profanacja… ach, te pomysły Caucescu…) kilkanaście straganów z pamiątkami, serami, słodyczami, schronisko z zawrotnymi cenami. Podchodzimy do Balea Lac, tu nad jeziorem, tyłem do drogi, jest całkiem ładnie, tafla wody, strome skały, trochę przypomina Morskie Oko, gdzieś na ścianie przemieszcza się po stromiźnie stado owiec, wyglądają z daleka jak ruchome kamienie, wiatr straszny. Może i poszłoby się w te góry, ale nie tym razem, nie z tymi bagażami! Turystów sporo, nawet widzimy jakiś polski samochód na parkingu, ale właścicieli nie widać. Spotykamy też grupę polskich rowerzystów, starsza para z Krakowa podjechała tu rowerami ze strony północnej i zaraz mają zjeżdżać na południową, szacun! Stajemy na drodze i w 15-20 minut łapiemy parę Niemców, która zwozi nas na drugą stronę gór, do Siedmiogrodu. W Sibiu wywożą nas specjalnie za miasto na dobrą drogę do łapania, jesteśmy bardzo wdzięczni. Tam wystarczyło nam 10 minut, by złapać starszego nauczyciela matematyki, który w akompaniamencie głośnych dźwięków muzyki poważnej dowozi nas do Sebes. Prawie każdy nas pyta czy jesteśmy studentami – jak miło! studia już tak dawno minęły… W Sebes znajdujemy się w samym centrum miasta, ale jak tylko piszemy tabliczkę DEVA, zatrzymuje się facet i zabiera nas autostradą do samego Deva. Mieliśmy dalej uderzać na Oradea, ale kierowca przekonuje nas, że kierunek Arad i tamto przejście graniczne będzie lepszym pomysłem z powodu większego ruchu i lepszej drogi. Wysadza nas w idealnym miejscu, po minucie siedzimy w tirze do Arad i jedziemy ponad 100km z młodym kierowcą z bródką, który trąbi przy każdej okazji i na wszystko, na co można. Z Aradu mamy skierować się ładną drogą na Węgry, ale coś nie mamy wzięcia na ten kierunek z miejsca, gdzie stoimy, więc gdy od następnego kierowcy pada propozycja jazdy do Chisineu-Chris postanawiamy zmodyfikować plan i przekroczyć granicę na mniejszym przejściu Varsand-Gyula (gdzieś pomiędzy Oradea a Arad). Facet do Chisineu-Chris jedzie jak prawdziwy wariat. Nie mogę przestać myśleć o tym, że fatalnie by było zginąć gdzieś w rumuńskiej wsi pod węgierską granicą. W Chisineu-Chris stoimy na prostej drodze, do węgierskiej granicy jest tylko 36km, a wydaje się, że nikt się nad nami nie zlituje. Jedzie całkiem dużo tirów. Jakieś dwie osobówki zatrzymują się, ale chcą pieniądze, a i tak nie jadą dalej niż do wiosek przed granicą, więc odpuszczamy je z lekkim sercem. Jeden gościu wyjeżdża nawet specjalnie dla nas samochodem z podwórka oferując nam kurs za granicę za odpowiednią stawkę; honorowo odmawiamy. M. już nie zaczyna rozmowy od „dokąd pan jedzie”, tylko od: „chcemy się wydostać za granicę, ale nie mamy pieniędzy”. Jeden przemiły Rumun bez koszuli, starym autem, zatrzymuje się, ale mógłby nas wziąć tylko do następnej wioski, z czego rezygnujemy. Zatrzymuje się 5m dalej i wystawia nam z samochodu w ręce 10 lei. Dziękujemy mu bardzo za dobry gest, ale odmawiamy pieniędzy, choć przekonuje nas, że za to ktoś mógłby nas przewieźć przez granicę. Nie, dzięki, jedziemy autostopem. Robi się ciemno i niewesoło i wtedy zjawia się młody gość, który mówi, że może nas zabrać do wioski granicznej: Varsand, tak, za darmo. Jedziemy. Maszerujemy pieszo, po ciemku, do granicy wzdłuż długiej kolejki tirów. Decydujemy się poszukać tu szczęścia – może któryś jedzie w dłuższą trasę w stronę Polski? Wynajdujemy kilka polskich tirów, ale kierowcy znajdują sto powodów, by nas nie brać. Odsyłają nas do następnych i w ogóle zachowują się tak, że nie mam ochoty podchodzić już do następnych. Choć i tak ja robię tylko za statystkę, a M. odwala przemowy. Kolejka tirów idzie powoli, mijamy wszystkie i przechodzimy granice pokazując paszporty – celnicy upewniają się, czy jesteśmy z Polski. W Gyula zaczęło się poszukiwanie miejsca na nocleg, który tej nocy miał wypaść w namiocie. Przechodzimy wał wzdłuż drogi, za którym było pare metrów trawy, krzaków i dalej rzeka. Miejsce spokojne, ale zmartwiły mnie ślady samochodów na trawie – może to jakaś kontrolna trasa celników…? w każdym razie nieciekawie by było spać z wizją, że coś nam może przejechać po głowach. Wracamy przez wał na drogę. Dajemy sobie pół godziny na łapanie stopa. Mijają nas w zasadzie te same tiry, co wtedy jak staliśmy z Chisineu-Chris albo mijane w kolejce na granicy, i jakoś żaden z tych kierowców nie stał się lepszym człowiekiem przez tę godzinę i nie postanowił, że teraz oto pomoże biednym autostopowiczom. Trafiamy na stację paliw w Gyula, przy rondzie koło Praktikera (nie wiem jak, nie pamiętam, nie zanotowałam! Chyba ktoś nas podwiózł, bo to jednak kawałeczek był – widzę po google map – nie pamiętasz, M.??). Na stacji odświeżamy się w toalecie. I idziemy szukać miejsca na namiot. Tereny takie nawet spoko, domostwa raczej daleko, tu jakieś pola, podrzędne drogi. Przeskakujemy rondo i idziemy jedną z asfaltowych dróg oznaczoną jako dojazd do Praktikera. W pewnym miejscu za wąskim pasem drzew rozpościera się pole z wysoką, miękką trawą. Stawiamy namiot. To moja pierwsza w życiu noc pod namiotem rozbitym na dziko. Boję się trochę. Błyska i grzmi, ale to pół biedy, bardziej boję się, że trafi tu na nas jakiś psychol i podźga przez namiot nożem. Leżę i słucham, jak coś sobie już ubzduram, to podnoszę głowę i rozglądam się, namiot ma na szczęście tylko jedną warstwę, więc widziałabym cienie, gdyby coś się zbliżało, docierają do nas jakieś dalekie światła od drogi, słychać auta z ronda, ale wiem, że nikt by stąd nie usłyszał naszego krzyku o ratunek. Błyski i grzmoty w końcu sprowadzają burzę. Co mnie uspokaja, bo maleje ryzyko, że w taką pogodę zabłąka się tu ten psychol. Niestety namiot trochę podmaka, na podłodze zbiera się kałuża, która daje się we znaki M., bo wymyślił, że po co brać karimatę… echhh. Zasypiam na pare godzin.
[Curtea de Arges-Balea Lac-Sibiu-Sebes-Deva-Chisineu Chris-Varsand-Gyula, 456km, 9 kierowców]
DZIEŃ SIÓDMY I ÓSMY-czwartek/piątek-’Destination: Poland’
Noc nieciekawa. Wstajemy bladym świtem, coś koło 5-6.oo. M. ma mokry plecak, śpiwór i ubrania w których spał, do tego pakuje mokry namiot i już jego bagaż waży pewnie z pare kilo więcej. Ja się uchowałam z suchym ekwipunkiem. Zwijamy się z pola i stajemy na drodze nieopodal. Niebo zachmurzone i chyba znowu chce padać. Mamy farta, w 3 minuty łapiemy tira do Kecskemet. Turecki kierowca – na nich zawsze można liczyć. W kabinie idealny porządek, cała podłoga jest wyścielona wykładziną dywanową, muszę ściągnąć buty, żeby wsiąść, kładziemy je na rozścielonej gazecie. Jestem w szoku, że facet, który tak dba o czystość w aucie i ma wykładzinę na podłodze zaprasza dwóch brudnych włóczęgów. To chyba ta muzułmańska gościnność. Próbujemy się dogadać głównie po niemiecku, co obu stronom idzie słabiutko. Pokazuje mi zdjęcia swojej żony i ślicznych dzieciaków. Po dwóch godzinkach wspólnej jazdy wysiadamy i łapiemy robotnika w zagraconym aucie, który jedzie już do Budapesztu. Ma nas wysadzić na stacji paliw przed zjazdem do miasta, ale ponieważ kierowca mówi po nijakiemu, a poza tym wszyscy się zagapiliśmy – wysadza nas dopiero po zjechaniu z autostrady i wpakowaniu się w przedmieścia. Wyjście z tej pułapki odbiera nam dużo czasu i nerwów. Wiemy, że znowu jesteśmy nie z tej strony miasta, co trzeba, na wyjazdówkach południowych. Spotykamy nawet Polaków wiozących okna, którzy ubolewają, że nie mogą nam pomóc (brak czasu i miejsca w aucie z oknami), mówią, że będziemy mieli duży problem z wydostaniem się z tego miejsca. No i faktycznie – krążymy po ślimakach, obwodnicach, parkingach centrów handlowych, łąkach, polach, rzekach, lasach… Naprawdę ciężko się wydostać z sieci splątanych dróg, które nie mają pobocza, a są tylko szybkimi wyjazdówkami z różnych części Budapesztu. Trafiamy w końcu do KFC, gdzie M. ściąga z netu dokładniejszą mapę Węgier i w końcu, po godzinach trudu i znoju, udaje nam się wyleźć z pól prosto na odpowiedni kierunek autostrady. Mamy do dyspozycji tylko maluteńką zatoczkę SOS na autostradzie i musimy wycisnąć z niej wszystko, co się da – zanim zgarnie nas Policja za stwarzanie niebezpieczeństwa w ruchu drogowym. Mam świadomość, że wielu kierowców sapie pod nosem: ‚co za debile stoją na autostradzie…’ Walczymy dzielnie machając kciukami i wnet w ciągu kwadransa zatrzymuje się samochód półdostawczy i wyciąga nas z opresji. W sumie daleko nas nie podwozi, ale znajdujemy się wreszcie w legalnym dla niezmotoryzowanych miejscu pt stacja benzynowa. Tuż po wysiadce natykamy się na parę młodych Polaków, którzy stanęli, żeby zatankować. Nie miałabym śmiałości żebrać na chama o podwózkę podchodząc bezpośrednio do ludzi, ale M. ma mniej hamulców, i na całe szczęście, bo bez tego nasza podróż trwałaby znacznie dłużej z moim czajeniem się. Nie wiedzą co nam odpowiedzieć, patrzą na siebie, aż w końcu wydukują, że jadą tylko do Brna. Może myślą, że to nas zniechęci, ale my mówimy, że chętnie byśmy się podwieźli. Gadamy, wreszcie po polsku, trochę o naszej podróży, oni o swoim zwiedzaniu Budapesztu. Są z naszych okolic Dolnego Śląska. W trakcie rozmowy podczas jazdy nie wynika, żeby mieli coś do załatwienia w Brnie, ale posłusznie wysiadamy – znowu przegapujemy ostatni CPN przed wjazdem do miasta i musimy się cofać, na szczęście dość szybko dochodzimy do parkingu z centrum handlowym, stacją i paliw i – co dobrze wróży – parkingiem dla tirów. Obchodzimy parking, żadnego polskiego samochodu. Stajemy na wyjeździe z centrum handlowego z tabliczką do jakiegoś czeskiego miasta na północ od Brna. Wydaje mi się, że kierowcy patrzą na nas z politowaniem – wiemy, wiemy, że stoimy znowu nie z tej strony miasta… liczymy, że ktoś może przypadkiem wjeżdża do Brna od południa i rusza akurat na północną wyjazdówkę i dalej. Łapanie nie przynosi skutku. Woła nas w końcu z pobliskiego parkingu z tirami jakiś kierowca, oczywiście: Turek! Rozmawiamy, chce nam pomóc, coś doradzić. Mówi, że tu raczej nie doczekamy się polskiego kierowcy i stąd nikt nie jedzie w stronę Polski, tylko kierunki Bratysława, Praga, Budapeszt… Dziękujemy za rady. W sumie to jesteśmy świadomi, że wypadałoby wydostać się na drugą stronę Brna, ale wiemy, że zanim to nastąpi – zrobi się ciemno i tak czy siak utkniemy w tym mieście. Więc stajemy jeszcze na jakiś czas przy wejściu do stacji paliw i pytamy każdego kierowcę, który wchodzi czy jedzie może przypadkiem na północ, potem pytamy już czy jedzie do centrum Brna, albo za Brno – no bo gdzieś trzeba przenocować. Ściemnia się, już nawet mi puszczają hamulce i zaczepiam na zmianę z M. każdego kierowcy idącego zapłacić za paliwo. Kolejny: ‚jedzie pan może do centrum Brna?…’, kierowca: ‚nie, ja jadę do Polski…’ Czy my śnimy?? Kierowca zaprasza nas do baru, gdzie przy stoliku na mapie pokazuje nam palcem, którędy zamierza jechać: Trutnov, Lubawka, Kamienna Góra, Bolków, Legnica, Lubin, Zielona Góra, Gorzów Wielkopolski. Legnica?? nie wierzymy! Spodziewaliśmy się, że dojazd do domu zajmie nam jeszcze kilka przesiadek i zmian kierunków jazdy; z Brna do Legnicy jest prawie 300km totalnie podrzędnymi drogami, a on jedzie w prostej linii prosto tam, gdzie my chcemy. I jest oczywiście… Turkiem! Wisimy nad nim jak sępy zastanawiając się, co odpowie na kardynalne pytanie, które nam się ciśnie: ‚czy możemy jechać z panem? Zabierze nas pan?”; odpowiedź brzmi dosłownie: „nicht problem”. Upewniamy się jeszcze sto razy, że dobrze rozumiemy – że on wyjeżdża o 4 rano, teraz idzie się przespać do tira, że nas zabierze… Jakieś 8h czekania, ale wiemy, że to i tak rewelacja i nie mamy szansy dostać się do domu prędzej niż z nim. Odprowadzamy go wzrokiem do samochodu, zamawiamy jakieś czeskie żarełko w barze, gdzie tkwimy do jego zamknięcia o 23.oo. Potem koczujemy na stacji, bierzemy a’la prysznic przy umywalce, spacerujemy po centrum handlowym, gdzie trafiamy na całodobowe Tesco, w którym uprzyjemniamy sobie jakąś godzinkę. Potem przeczekujemy deszcz na krzesłach przy stoliku pod parasolem, ludzi prawie żadnych nie ma w zasięgu wzroku. Wracamy na stację i tak doczekujemy do blisko 4.oo, kiedy to nasz kierowca zaczyna się ruszać i w końcu woła nas do kabiny. Wrzuca nasze plecaki na górne łóżko. Uwalam się na dolnym i nawet nie wiem kiedy, zasypiam kamiennym snem na 2-3h. Gdy się budzę – jest już dość widno, a my dojeżdżamy do czesko-polskiej granicy. Przy drodze znaki: zakaz jazdy ciężarówkami, pierwszy zakaz respektujemy i skręcamy, żeby ominąć te drogi, jednak okazuje się potem, że cała droga do granicy jest z zakazem dla tirów. No nic, musimy jechać, stąd zawracać na inne przejście byłoby mało sensowne. Kierowca tylko wzrusza ramionami, i jedzie. Nasz kierowca – z którym w ogóle nie możemy się dogadać, zna może 10 słówek po niemiecku i to na tyle z możliwościami komunikacyjnymi. Pierwszy raz jedzie tą trasą, nie ma nawigacji, tylko wertuje jadąc papierowy atlas z mapami, nie ma załadowanego toll-collecta i nie wie, które drogi na tej trasie są płatne dla ciężarówek, i nie ma CB radio – żeby mu ktokolwiek mógł pomóc… Fantastycznie. Przejeżdżamy granicę jakimiś wąskimi uliczkami. Zaraz za granicą kierowca chce się zatrzymać na parkingu, bo nadszedł czas jego pauzy po 4h jazdy, ale kobieta wygania nas z parkingu krzycząc, że tu nie mogą tiry. Więc jedziemy do centrum Lubawki i tam parkujemy na jakimś małym, dzikim zajeździe. Kierowca mówi, że będzie godzinę pauzował. Zabiera się do jedzenia, więc ewakuujemy się z M. na spacer po mieście, zostawiając cały dobytek w tirze. Kiedy wracamy, Turek zaprasza nas na herbatkę, więc popijamy siedząc w trójkę przy prowizorycznym stoliku i cykając sobie foty z kierowcą, który sam to zaproponował. Jedziemy dalej z nierowiązanym problemem płatności za przejazd ciężarówki po płatnych drogach. Szukamy CPNu z możliwością uzupełnienia toll-collecta. W końcu na jakimś M. zasięga języka, że płatne drogi mogą się zdarzyć dopiero za Legnicą i tam też będzie możliwość uzupełnienia tollka. W końcu, po 5h jazdy i 1h pauzy, dojeżdżamy do Legnicy, żegnamy się z kierowcą … i tak się kończy nasza niezapomniana wycieczka…
w]
Komentarze
Prześlij komentarz